Elena ma wszystko - kochającą rodzinę, popularność i niezwykłą urodę. Adorowana i rozpieszczana, nigdy nie zastanawiała się nad znaczeniem uczuć i tym, jak wiele można poświęcić, by ocalić tych, których się kocha. Wszystko zmienia się, gdy na jej dr...
Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.
Jocelyne
Zamarła w bezruchu, rozdarta pomiędzy pragnieniem ucieczki a zainteresowaniem stojącą przed nią postacią. W pierwszym odruchu miała ochotę krzyknąć, chociaż sama nie była pewna dlaczego, a wrzask zdecydowanie nie zaprowadziłby ją do niczego. Próbowała zrozumieć, ale w głowie miała pustkę, a im dłużej patrzyła się na dziewczynę, tym pewniejsza czuła się tego, że ta nie zdobi jej krzywdy. Co więcej, Jocelyne uświadomiła sobie, że ją pamięta – i że to dokładnie ta sama ślicznotka, którą widziała jakiś czas temu w szkole, zanim Brian zaczął wypływać się o Elenę.
Wypuściła powietrze ze świstem, próbując jakkolwiek się uspokoić. W porządku, widziała dziewczynę – rudowłosą, ładną i bez chociażby śladu dziury w głowie albo innego uszczerbku na zdrowiu. To było pocieszające i na swój sposób do przyjęcia, jeśli odsunąć na dalszy plan to, że miała przed sobą kogoś, kto najpewniej był wytworem jej wyobraźni. Jeśli to były halucynacje, to wcale nie czuła się z nimi źle, przynajmniej tak długo, jak rudowłosa nie zamierzała zacząć rozpadać się na kawałki albo zamienić się w jakiegoś krwiożerczego potwora, który zechciałby ją zjeść.
Poza tym – tak już zupełnie na marginesie, choć i ten fakt wydał jej się dość znaczący – dziewczyna powiedziała „bogini". Chyba wyłącznie to oraz jej normalny, miły wygląd ostatecznie zadecydowały o tym, że Joce zmusiła się do zastania.
Nieznajoma uśmiechnęła się słodko, niemalże przepraszająco, jakby chcąc zreflektować się za to, że wcześniej mogłaby wzbudzić jakikolwiek niepokój. Kiedy Jocelyne nie zareagowała, westchnęła cichutko i zebrawszy fałdy długiej do ziemi spódnicy, bez pośpiechu i z niezwykłą gracją zeszła ze schodów. Ruchy miała zgrabne i tak lekkie, że z równym powodzeniem mogłaby unosić się w powietrzu, a Jocelyne przeszło przez myśl, że dziewczyna nie zrobiła tego tylko i wyłącznie po to, żeby jeszcze bardziej jej nie wystraszyć. Co prawda nie miała pojęcia, dlaczego wytwór jej wyobraźni miałby jakkolwiek się o nią troszczyć – w końcu przynajmniej w teorii to od niej powinno zależeć to, co robiły postacie w jej głowie – ale nie chciała się nad tym zastanawiać. Całą uwagę poświęcała dziewczynie, uparcie milcząc i wciąż próbując określić w jaki sposób powinna się zachować – zacząć krzyczeć, uciekać, płakać czy może zaciągnąć powieki i modlić się o to, żeby dziewczyna zniknęła równie nagle, co się pojawiła. Cóż, ostatnim razem to na swój sposób przyniosło skutek, bo wystarczyło rozproszenie przez Briana. Gdyby mogła tego dokonać i tym razem...
– Jocelyne, boisz się mnie? – odezwała się nieznajoma, skutecznie przyprawiając najmłodszą z Licavolich o dreszcz niepokoju.
Niby co miała jej odpowiedzieć? W zasadzie lepszym pytaniem wydawało się to, jakpowinna to zrobić, skoro najpewniej miała przed sobą wytwór wyobraźni. Jak można było rozmawiać z kimś, kto nawet nie był prawdziwy, nie wspominając o tym, że sama już nie miała pewności co do tego, jaki procent rzeczy, które podsuwały jej zmysły, miał jakiekolwiek odzwierciedlenie w rzeczywistości. Strach był sprawą drugorzędną, chociaż bez wątpienia również i on wchodził w grę, Joce zaś czuła się coraz bardziej zagubiona i pełna sprzecznych odczuć.