Rozdział 45

450 24 11
                                    


Lewa.

Słyszała wołania o pomoc. Żałosne krzyki ludzi, których mordowała z zimną krwią. Zawodzenie matek nad trupami swych synów, kwilenie dzieci, gdy ujrzały martwe truchła rodziców. Pamiętała ciepło ognia, jej największego wroga, który pochłaniał domy, ogródki, czy inne miejsca, w których dokonywała swych samotnych misji.

Prawa.

Głośne rozkazy, zimne spojrzenie szarych oczu jej ojca, który uczył ją walki. Dźwięk pękających kości, promienisty ból, jaki rozchodził się po jej ciele, gdy o jej skórę uderzał bat.

Lewa.

Roziskrzone spojrzenia żołnierzy, którzy poprzedniego dnia powierzyli w jej ręce organizację, ich żądza krwi, gdy mówiła o zniszczeniu SHIELD. Swój własny śmiech, gdy myślała, że w końcu się zemściła. I ogrom balastu, jaki spadł na jej drżące ramiona, które już i tak musiały nieść wystarczająco wiele.

Prawa.

I w końcu to. Przeklęty obraz, który nawiedził jej umysł, kiedy tylko udała się na spoczynek. Stosy ciał, leżące w dolinie, wszystkie zakrwawione i tak boleśnie znajome. Wykrzywiona w bólu twarz syna Starka, przeszyta strzałą Morgana, puste spojrzenie jej ojca, stróżka krwi wypływająca z ust Azazela... John i Meredith Harrods, Richard Webster, uczniowie, dyrektor i zwykli pracownicy Akademii... Wszyscy martwi... i ON. Tronujący Chaos w koronie z błękitnych płomieni, który śmieje się okrutnie i uświadamia ją, że to jej wina. Że to ona ich zabiła, a ich krew spływa po jej rękach. Na końcu ogień, który otacza ją i zacieśnia coraz węższe kręgi, póki starczy jej tchu w płucach na bolesny krzyk.

Lewa. Prawa. Lewa. Obrót. Kopnięcie.

– Silva – z transu wyrwał ją dopiero głos ojca, który stanął zaraz obok i chwycił ją za ramiona, potrząsając lekko.

Dziewczyna zamrugała kilkukrotnie, dziwna mgła zniknęła z jej oczu, a ona na powrót znalazła się w akademickiej sali treningowej, gdzie wykończyła już piąty z kolei worek treningowy.

– Tato – szepnęła cicho na powitanie, delikatnie wyswobadzając się z jego uścisku. 

Dopiero teraz dostrzegła swoje zakrwawione dłonie, których dziwnym trafem zapomniała obwiązać bandażami.

Masz krew na rękach. Krew setek, o ile nie tysięcy niewinnych istnień, odezwał się głos w jej głowie, a ona zadrżała pod wpływem głosu czegoś, co nazywają sumieniem. To wszystko... To było dla niej za dużo. Nie dawała sobie rady. Po raz pierwszy od wielu lat.

– Córeczko... Co cię trapi? Dlaczego się od nas odsunęłaś? Co tak bardzo gnębi twojego ducha, że nie jesteś w stanie zmrużyć oka na dłuższy czas? – spytał Bucky z troską.

Widział, że coś było nie tak. Od czasu śmierci brata Silva zachowywała się jak nie ona. Unikała towarzystwa, znikała na noce, całymi dniami przesiadywała w swoim pokoju lub w ogrodzie, ewentualnie wędrując do lasu. Rozumiał, że strata tak bliskiej osoby była dla niej ciosem. On sam odczuwał pustkę w sercu, choć coś mu mówiło, że jego przybrany syn nigdy nie zginąłby w tak łatwy sposób. Ta intuicja wciąż nie dawała mu spokoju, zapytałby o to córkę, lecz nie chciał jątrzyć nowej rany, która dopiero co zaczęła się goić. Chciał jej pomóc, lecz nie wiedział jak. W sprawach emocjonalnych wciąż był zagubiony, co nie zmieniało faktu, że z całego serca pragnął pomóc córce odnaleźć własną drogę.

– To nic takiego – powiedziała Silva, dezynfekując swoje rany. 

Nie chciała mieszać w to bagno swego ojca, jej jedyną rodzinę, choć tak bardzo chciała móc z nim porozmawiać.

Angel From Heaven HellHikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin