Rozdział 63

272 14 0
                                    


— Silva. Hej, Silva, spokojnie. Oddychaj. Już dobrze. Na Boga, oddychaj. Spokojnie — mówił jakiś znajomy głos.

Postąpiła według jego wskazówek.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Uścisk zelżał w jej piersi. Stopniowo się uspokajała, a wszystko zaczęło do niej docierać. Zapachy. Czuła potrawy wigilijne, świeże, mroźne powietrze. Ktoś otworzył (a może rozbił?) drzwi do ogrodów. Dźwięki. Ktoś w oddali coś mówił, rozlegały się szepty, Fury na kogoś krzyczał. Jakaś przerażona wrona zakrakała w oddali, przerywając ciszę panującą tej nocy w ogrodzie. Poczuła jak ojciec i brat odstępują od niej, choć nadal pozostali w pobliżu, na wyciągnięcie ręki. Czyjeś ręce objęły jej roztrzęsione ciało, ciepłe dłonie ze znajomymi chropowatościami chwyciły ją za policzki i delikatnie starły łzy.

— Spójrz na mnie, słowiku — przemówił ponownie ten głos, na który jej serce drgnęło.

Nie mogła go nie posłuchać. Otworzyła oczy. Złote oczy mężczyzny patrzyły na nią ciepło. Ciemna czupryna była trochę gęściejsza niż pamiętała, ukrywając spiczaste uszy. Z twarzy nic się nie zmienił, no może miał bardziej zarysowaną linię szczęki i wyraźniejsze rysy twarzy. Świat się zatrzymał. Wpatrywała się w niego, niezdolna mówić. Czy to możliwe? Po tylu latach? Może ma omamy, albo zginęła? Czy on naprawdę klęczał przed nią? Tu, przy niej? Wrócił z królestwa zmarłych?

— Kayden? — zdołała wychrypieć z niedowierzaniem, a gula w gardle nasilała się z każdą kolejną minutą.

— Jestem tu — powiedział, tuląc ją.

Mijały sekundy. Minuty. Objęła go, nic innego się nie liczyło. Łkała, aż nie wypłakała wszystkich łez, które miała. On też chyba uronił kilka łez, nie była tego pewna, ale czy to ważne? Może były to łzy szczęścia. Może oczyszczenia, takie które zdejmują z ramion ciężar win. A może zawierały w sobie setki niewypowiedzianych słów, które nie mogły dotrzeć do innych uszu.

Ale nic się nie liczyło. Tylko ona i on. Razem. Do czasu.

Ktoś wrzasnął. Jego głos przepełniony był bólem i wyrwał pannę Barnes z odrętwienia.

Otworzyła oczy i spojrzała ponad ramieniem mężczyzny, któremu niegdyś podarowała swe serce.

Ciała demonów zaścielały ziemię. W pomieszczeniach nadal byli uczniowie, jej ludzie. Wystraszeni, z bólem na twarzy, gdy obmywano i szyto ich rany. Milczący i rozmawiający przesadnie głośno, aby ukryć skutki stresu, wyrzutów sumienia i innych emocji wiążących się z niedawnymi wydarzeniami. Fury wściekły jak nigdy wydawał chaotyczne rozkazy swoim agentom, którzy słuchali tyrady ze spuszczonymi głowami.

Biedacy.

Westchnęła ciężko. Choć bardzo tego nie chciała (ba, musiała użyć całej swej żelaznej woli, aby wykonać tę czynność), bo bała się, że to wszystko okaże się tylko snem z którego się wybudzi i powie sobie: Głupia byłaś, przecież widziałaś jego śmierć. On nie żyje. 

Wyplątała się z uścisku i zaciskając zęby wstała ze stęknięciem. Musiała dać im wsparcie. Pokazać jej ludziom, że nic jej nie jest, że wszystko jest dobrze, w porządku. Starała się odciążyć nogę, która pulsowała nieprzyjemnym bólem. Stara rana na łydce dała o sobie znać. Czy to możliwe, że od jej powstania minęło tak mało czasu? Zdawać by się mogło, że minęły co najmniej dwie dekady. Ramiona pulsowały bólem, całe ciało było obolałe i zmęczone.

Angel From Heaven HellWhere stories live. Discover now