Rozdział 27

818 46 21
                                    

Estralier i ja polecamy zaopatrzyć się w chusteczki, gdyż na koniec tego rozdziału będą wam potrzebne. Dziękuję za uwagę.

Jedyne czego Silva pragnęła w tamtym momencie to wtulić się w białe futro jej przyjaciela, wylać swoje smutki i porozmawiać. Wiedziała, że Samar zawsze ją wysłucha. Był przecież jedyną osobą, której w pełni zaufała, jej powiernikiem. Rozmyślania przerwało jej kilkanaście wyć. Białowłosa czuła jak krew odpływa z jej twarzy.

Wilki.

Zerwała się do szaleńczego biegu, próbując wymyśleć jakiś plan. Z wilkołakami była w stanie się dogadać, z wilkami z jej poprzedniego miejsca zamieszkania po wielu miesiącach nawiązała współpracę. Ona zostawiała im resztki łupów, one nie czyniły jej krzywdy. Ale te... w lasach przylegających do Akademii Bohaterów... były straszne. Dzikie wilki, zwierzęta, które kierowały się instynktem, który kazał im zabijać. Silva rozejrzała się wokół. W sumie te drzewa mogły... zbyt późno zauważyła wystający korzeń, ostro zakończony. Potknęła się i upadła na ziemię, czując rwący ból w łydce. Przeklęła swoją nieostrożność. Zerwała szwy, a rana postrzałowa znowu się otworzyła. Teraz wilki na pewno zwietrzą jej trop. Mimo bólu wstała i ruszyła dalej, zaciskając zęby. Nie mogła się poddać. Nigdy. Nie uszła daleko. Zwierzęta okrążyły ją, zamykając w potrzasku. Szare basiory zbliżały się, szczerząc kły. Dziewczyna rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś środka obrony. Jedyne, co znalazła to kamienie i gałęzie.

Świetnie, pomyślała Silva i chwyciła pierwszą lepszą gałąź.

Gdy jeden z dzikich wilków natarł na nią zamachnęła się i uderzyła basiora, który skomląc uderzył głucho o ziemię nie podnosząc się już. Białowłosa spojrzała na resztki swojej "broni", prychnęła i rzuciła nimi w jednego z wilków. Słysząc groźne warczenie Silva przełknęła ślinę wiedząc, że nie ma już drogi ucieczki. Teraz mogła modlić się, tylko o cud, który, jak się okazało, nadszedł dosyć szybko.

Ogromny biały wilk wyskoczył zza zarośli nacierając na inne wilki, które wyglądały przy nim jak zebry przy słoniu. Zabijał je jednym kłapnięciem szczęk, walcząc zaciekle. Nikt nie ma prawa skrzywdzić jego gwiazdki. Silva uśmiechnęła się niemrawo. Traciła coraz więcej krwi. Przed oczami zaczęły jej tańczyć mroczki. Nim ogarnęła ją ciemność poczuła silne ramiona, które ją podnoszą i niosą w nieznanym kierunku.

* * *

Morgana Stark szła przez korytarze Akademii dumnym krokiem, zadzierając wysoko podbródek. Nie interesowały ją plotki, które rozeszły się po szkole, jakoby ona wiedziała o przeszłości białowłosej anielicy i była z nią w zmowie. Bardziej obawiała się o swoją skórę, gdy jej pracodawca dowie się, że nie upilnowała brata-przygłupa i pozwoliła mu oczernić dobre imię panny Barnes. Brązowowłosa wiedziała, że nie zdoła odkręcić krzywdzących słów, nie jeśli plotka miała taki wymiar i była prawdą. Mogła jedynie zacząć wymyślać coraz to nowsze argumenty na swoją obronę. Zauważyła grupę Młodych Avengers stojących w swoim gronie przy jednym z dużych, akademickich okien. Brakowało tylko dzieci Kapitana Ameryki i jej brata. Skierowała swe kroki w ich stronę pewna, że wiedzą coś o miejscu pobytu jej jedynego rodzeństwa. Kiedy dzieliło ją od nich tylko kilka kroków, ich żywa rozmowa umilkła, a nastolatkowie obrzucili ją spojrzeniami pełnymi pogardy.

- Gdzie jest ten idiota? - spytała, stając przy nich, kompletnie niewzruszona ich "ciepłym" powitaniem.

Alice Barton prychnęła w odpowiedzi. Gdy nie było Nathana to ona przewodniczyła ich grupie, co bardzo jej odpowiadało. Dla czarnowłosej liczyła się pozycja w szkole i władza, dla niej syn Starka mógł już nie wracać. Panna Stark czasem zastanawiała się, jak ktoś tak dobry, jak Clint Barton mógł mieć taką córkę. Cóż się dziwić - Alice poznała ojca dopiero w wieku dziesięciu lat, wtedy też trafiła do Akademii. Jej historia nie prezentowała się dobrze - straciła matkę jako niemowlę, była owocem romansu i zdrady. Została zabrana przez znajomych jej rodzicielki, bogatych ludzi biznesu. Tam też się wychowała, nieświadoma swego pochodzenia. Zabawnym było, że gdy tylko jej ojciec był w pobliżu zamieniała się w słodkiego aniołka. Kiedy tylko trafiła do Akademii za punkt honoru postawiła sobie zdobycie szczytu. Dlatego uczepiła się Nathana - króla szkoły, który pod wpływem zdrady Alexa i sideł tej żmiji zmienił się nie do poznania. Chwała Bogu, że jej rodzeństwo - Lily, Nathaniel i Cooper - tego nie widzieli. Ukończyli szkołę kilka lat przed nią, obecnie każdy z nich doskonale realizował się w roli agentów T.A.R.C.Z.Y.. Alice spojrzała na córkę Iron Mana z góry.

- Nathan? - spytała głupio, lecz widząc zdenerwowany wzrok Morgany, odparła od niechcenia. - Nie wiem, gdzieś polazł, pewnie znowu przesiaduje w pracowni.

Zielonooka musiała przyznać jedno. Zarówno jej brat, jak i ojciec kochali majsterkować do późnych godzin nocnych. Obrzuciła więc towarzystwo przelotnym spojrzeniem, pełnym nagany i odeszła bez słowa, kierując swe kroki ku odpowiedniej pracowni. Przechodząc obok jednego z najmniej uczęszczanych korytarzy dostrzegła jakiś czerwony fragment materiału, wystający zza rogu. Wiedziona ciekawością cofnęła się kilka kroków i podeszła bliżej dziwnego znaleziska. Kiedy tylko wyszła za róg zamarła w pół kroku, mając wrażenie, że traci oddech, a krew w jej żyłach zamarza. Rumiana dotąd twarz zielonookiej straciła wszystkie kolory, gdy ujrzała leżącego brata, który wyglądał jakby jego los był już przesądzony. Skórę miał nienaturalnie bladą, miejscami ziemnistą, pod oczami majaczyły sińce, a usta przybierały niezdrową barwę fioletu. Leżał na ziemi, wzrok miał pełen bólu, oddychał płytko.

- Mo-morga-na-a - wychrypiał z trudem.

Brązowowłosa zasłoniła usta dłonią, prędko podbiegając do brata i klękając przed nim.

- Mój Boże, Nathan! - zawołała spanikowana ze ściśniętym gardłem.

- J-już d-dobrze-e sios-strzycz-koo - chłopak uśmiechnął się z ledwością, maskując ból.

Wiedział, że zostało mu niewiele czasu.

- Braciszku - zaszlochała. - Kto ci to zrobił? Kto się ośmielił?

- N-niewa-ż-żnie. Pos-słuch-a-aj. B-bądź-dź dziel-na-a. Wiem, ż-żee...

- Nic nie mów - poprosiła zrozpaczona Morgana. - Będzie dobrze. Zaraz przybędzie pomoc. Wyliżesz się, ty nieznośna gnido - powiedziała unosząc coraz bardziej głos.

Chłopak wiedział, że to nieprawda. Były to tylko słodkie kłamstwa, które wydawały się być marzeniem. Czekali na niego. Dziadek Howard stał nieopodal cierpliwie, żeby przeprowadzić go na drugą stronę.

- Sama wie-wiesz, że t-to n-nie-e p-pra-wd-da-a - stwierdził, po czym zakaszlał, wypluwając na posadzkę odrobinę krwi.

- Nie... Nathan, proszę... bracie... - płakała Morgana niczym mała dziewczynka, czując porażającą bezsilność.

- O-obie-c-caj, ż-że po-owiesz ma-mie, że-by się-ę nie-e ma-mart-wił-ła. Bę-będ-ę szczę-śli-wy-y.

- Nathan...

- Obiec-aaaj! - powiedział, ostatkami sił ściskając jej drżącą dłoń.

- Obiecuję - rzekła przez łzy.

Czarnowłosy westchnął z ulgą.

- Ko-kocham Cię, sio-stos-siostrzyczko - wychrypiał, zanim jego oczy straciły iskry i utkwił nieruchome spojrzenie w jakimś bliżej nieokreślonym punkcie za oknem.


Niebo pociemniało. Grzmot rozległ się nad szkołą. Ptaki, które zwykły przesiadywać na pobliskich drzewach, zerwały się do lotu, gdy Nathan Cedric William Stark wyzionął ducha, a murami Akademii wstrząsnął przerażający, bolesny krzyk zrozpaczonej Morgany.

Angel From Heaven HellWhere stories live. Discover now