Rozdział 41

526 30 7
                                    

Maraton 2/3

Na zewnątrz już dawno zapadł zmrok, choć zbliżała się dopiero osiemnasta. Taka była właśnie wada zimowej pory — świat szybko pokrywał płaszcz ciemności. Życie pogrążyło się we śnie, drzewa owinięto sianem, aby mróz zbytnio im nie doskwierał, w rabatkach, gdzie wiosną rosły kwiaty, pozostała tylko goła ziemia. Pojedyńcze lampy, umiejscowione przy krawężniku ogrodowej ścieżki, rzucały pomarańczowe światło, dając złudzenie ciepła. Niebo, z początku bezchmurne, szybko pokryły purpurowe chmury, które zwykle przynosiły opady śniegu. Niekiedy dostrzec można było nietoperze, które swobodnie wirowały pod nieboskłonem, polując na ćmy i inne, latające owady. Silva wolnym krokiem podążała w stronę szkoły, która majestatycznie wznosiła się ponad drzewami. W wielu oknach paliło się światło i dostrzec można było niewyraźnie sylwetki uczniów. Cóż, najwyraźniej białowłosa ponownie przegapiła kolację i będzie musiała udać się do kuchni, aby napełnić żołądek pysznymi ciasteczkami autorstwa samej Madeline — szefowej kuchni. Idąc ogrodową ścieżką pogrążona była w rozmyślaniach. Tak bardzo pragnęła, aby to wszystko okazało się tylko snem. Ta wojna, ofiary... i ciężar odpowiedzialności, który na nią spadł. Bała się. Bała się, że nie podoła temu, przed czym postawił ją los. Jednak nie żałowała, że trafiła do Akademii Bohaterów. Nigdy tego nie pożałowała. Nie wiedziała co by się stało, gdyby pozostała w lesie. Dałaby sobie radę, a może zginęła przez wyziębienie, czy głód? Na te pytania nigdy nie dostanie odpowiedzi. Ciaśniej opatuliła się grubym swetrem. Temperatura spadała, ale jej ciało i duszę bardziej mroził lęk o niepewną przyszłość. Jej melancholię przerwały odgłosy kroków i męskie głosy. Uśmiechnęła się lekko rozpoznając ich barwę. Nie minęła chwila, a zza rogu wyłoniły się sylwetki dwóch mężczyzn. Obaj byli w średnim wieku, ich włosy odznaczały się pasmami siwizny, a uśmiechnięte twarze poznaczone były zmarszczkami. Jeden z nich trzymał w dłoni staromodną latarnię, która oświetlała im drogę. Drugi z mężczyzn dumnie dzierżył łopatę, a przez ramię miał przewieszoną starą strzelbę. U ich boku truchtał równie stary, brązowy doberman o imieniu Pluto.

— Dobry wieczór, panie Webster, panie Harrods — przywitała się Silva z lekkim uśmiechem, kiwając im głową i przystając na chwilę.

— Dzień dobry, kochana! — zawołał wesoło ogrodnik, uśmiechając się szeroko.

— Rick, już po osiemnastej. Dobry wieczór, Silva! — odparł nieco spokojniej woźny emanując wręcz życzliwością i ciepłem.

Richard Webster i John Harrods byli przyjaciółmi od czasów swojej pierwszej klasy. O ile starość uczyniła ich podobnymi w wyglądzie, o tyle ich charaktery pozostały różne, choć mniej ogniste niż w młodości. Ogrodnik był wiecznie wesołym mężczyzną, rozgadanym i optymistycznie nastawionym do świata i ludzi. Woźny natomiast był bardziej powściągliwym realistą, lecz życzliwszego i mądrzejszego człowieka próżno było szukać na tym kontynencie.

— Cóż panowie porabiają tego pięknego wieczoru? — spytała białowłosa, głaszcząc delikatnie psa, który wesoło zamerdał ogonem w odpowiedzi na pieszczotę.

— Patrolujemy — odpowiedział ogrodnik, a następnie kontynuował z żalem. — Bidne zwierzaczki są czegoś mocno zlęknione, przychodzą na nasz teren i szukają schronienia. Nawet dzikie wilki stają się bardziej łagodne. Gdyby nie rozkaz dyrektora i poprzednie ataki...

— Richard! — syknął John Harrods, przerywając mu w samą porę.

O mały włos nie zdradził tajemnicy, którą powierzył im sam Nicholaus Fury. W lesie coś się działo, coś bardzo niedobrego, a jakaś prawdawna siła zmuszała do uległości i napawała lękiem nawet dzikie wilki, które kierowały się wyłącznie swymi instynktami i były świetnymi łowcami.

Angel From Heaven HellWhere stories live. Discover now