Rozdział 2

1.7K 83 20
                                    


Gdy dotarli na miejsce, dziewczyna rozkazała położyć kobietę na ziemi, sama zaś wzięła się za poszukiwanie fiolki z pomarańczowym płynem. Po kilku chwilach znalazła zgubę razem z wiązówką błotną, która ma właściwości przeciwgorączkowe, przeciwzapalne i przeciwbólowe. Wzięła drewnianą miskę, w której zwykła jeść i włożyła do niej roślinę i wlała trochę pomarańczowego płynu. Ugniotła roślinę tak, aby puściła sok. Wyjęła ją i dokładniej wymieszała powstały płyn. Doskonale wiedziała, co robi. Na ziołach i lekach znała się lepiej niż niejeden zielarz.
Uklękła przy rudowłosej.

— To jej pomoże? — zapytał facet w zbroi, nieco podejrzliwie.

Nie dziwiła mu się. W końcu sama nie zaufałaby obcej osobie, aczkolwiek jego zwątpienie w jej dobre intencje nieco zabolało. Nie chcąc wdawać się w dyskusję, kiwnęła głową. Wlała miksturę do ust kobiety.

— Nie na długo — przemówiła cicho. — Musicie jak najszybciej zabrać ją do szpitala, a tam powiecie, że dotknęła rośliny, która nazywa się Lancras*. Podadzą odpowiednie środki — oznajmiła pewnie.

— Ale ty jedziesz z nami — rozkazał mężczyzna w zbroi.

— Nie — odparła twardo Silva. — Pomogłam wam, a teraz odejdźcie. Zostało wam niewiele czasu.

Las był jej domem, jej ostoją i nie miała zamiaru go opuszczać. Mężczyźni, zdając sobie sprawę, że dyskusją nic nie zdziałają, pobiegli na wschód. Nastolatka wzięła łuk i pognała za nimi, czując potrzebę ich ochrony. Zadośćuczynienia za dawne winy. Samolot był całkiem niedaleko, pozostawiony na polanie. Gdy startowali praktycznie nie było ich słychać, co wzbudziło w niej podziw dla współczesnej techniki.

Po chwili dziewczyna wróciła do swojego obozu. Starym zwyczajem wspięła się na drzewo, które było bezpiecznym miejscem na odpoczynek. Przewiązała się w pasie liną, zamknęła oczy i odpłynęła w krainę snów, które zazwyczaj zamieniały się w koszmary.

Z reguły Silva miała płytki i czujny sen. Tak było i tym razem. Kiedy usłyszała podejrzany szelest, jakby ostrożnie stawiane kroki, otworzyła oczy i prędko odwiązała linę, przykucając na gałęzi i chwytając za sztylet, którego chłód działał kojąco na jej zdenerwowanie. Czujnie spojrzała w dół. Nie dostrzegła żadnego zagrożenia. To musiało być tylko jakieś zwierzę, które przebiegło w pobliżu. Na tę myśl nastolatka ożywiła się, zeskoczyła z drzewa i rozciągnęła się. Prędko chwyciła łuk i ruszyła w pościg. Ślady racic wskazywały na łanię, bądź jelenia. Uśmiechnęła się na tę myśl. Los się dziś do niej uśmiechnął. Wytężyła swoje zmysły i skręciła w prawo, przystając za drzewem.
Z radością dostrzegł piękną, zgrabną łanię na polanie, z której zaledwie kilkanaście godzin temu odlecieli ci ludzie. Naciągnęła strzałę na cięciwę i wycelowała w sarnę.
Niespodziewane zwierzę podniosło czujnie łeb. Zerwała się do biegu. Silva zaklęła pod nosem. Było tak blisko... Pobiegła za nią.
Polowanie trwało godzinę. Nie zdołała ustrzelić łani, ale trafiły jej się dwa zające.
Lepsze to niż nic. Przynajmniej pójdzie spać z pełnym brzuchem.

Gdy tylko dotarła do obozowiska, jej oczom ukazał się łucznik, który zawitał w lesie poprzedniego wieczoru.

— Co u rudej? — zagaiła, siadając na ziemi i poczynając ostrzyć noże, by oprawić je ze skóry.

— Przeżyła. Dzięki tobie. Po kilku godzinach było już wszystko w porządku. Chciała tu przyjechać, ale nie puściliśmy jej ze znajomymi, więc kazała mi tu przylecieć i cię stąd zabrać — powiedział łucznik, uśmiechając się na tamto wspomnienie.

— Po co? Tu jest wspaniale — odpowiedziała, zgodnie z prawdą.

— Nasza czwórka, co tutaj wczoraj była, zdecydowała, że może byś chciała się uczyć w Akademii Bohaterów. Masz idealne predyspozycje do nauki tam — oznajmił mężczyzna.

Spojrzała na niego zaskoczona. Ona w Akademii Bohaterów? Miałaby opuścić bezpieczną przystań, by rzucić się na przysłowiową, głęboką wodę? Propozycja miała swoje plusy. Nie musiałaby się martwić o jedzenie, wodę, miejsce do spania, czy atak. Poza tym wiedziała, że nie odpuszczą i zabiorą ją tam nawet siłą. Nie chciała przemocy, ani rozlewu krwi.

— Zgaduję, że nie będę mogła spożyć posiłku. Chcesz mnie tam zabrać, a nawet, jeśli zdołałabym uciec, wróciłbyś ze wsparciem.

— Tak — potwierdził jasnowłosy.

Silva westchnęła, odkładając zające. Przynajmniej lisy będą miały uciechę. Zebrała swój niewielki dobytek i udała się za mężczyzną do samolotu.

— Wiesz, że wystraszyłeś mi łanię, którą miałam zastrzelić? — powiedziała do niego w samolocie, by zacząć rozmowę.

— To chyba dobrze. Przynajmniej biedne zwierzę przeżyło — zażartował mężczyzna.

Jej natomiast nie było wesoło. Smuciło ją odbieranie zwierzętom życia, ale bez tego sama zginęłaby z głodu.

— Dokąd lecimy? — spytała po chwili ciszy. — Wspominał pan, tylko o jakiejś akademii i tyle. Nawet nie wiem, jak się pan nazywa — powiedziała, chcąc zdobyć choć trochę informacji.

Zdawała sobie sprawę, jak nieodpowiedzialne było zaufanie obcym ludziom. Ale cóż miała uczynić? Walczyć?

— Po pierwsze, nazywam się Clint Barton. Po drugie, nie mów do mnie pan, bo czuje się staro. Po trzecie, na chwilę obecną lecimy do bazy głównej Avengersów, bo muszę odstawić maszynę, a będziemy tam za godzinę — powiedział Clint.

Dziewczyna pokiwała głową na znak zrozumienia i zamknęła oczy, pozwalając sobie na płytki sen.

*Lancras — wymyślona roślina


Angel From Heaven HellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz