Rozdział 1

2.1K 101 6
                                    


Jej imię oznaczało las. To chyba przeznaczenie, skoro tak bardzo umiłowała puszczę, która niegdyś była jedyną drogą ucieczki, a teraz upragnionym domem.
Czasami siadała pod drzewami i myślała, co by było gdyby tamtego dnia nie uratował jej myśliwy? Zapewne zginęłaby i wszystko potoczyłoby się inaczej.

Matthew Wild, tak nazywał się tamten człowiek, który nie tylko wyrwał ją z ramion śmierci, ale także zaopiekował się nią jak własną córką podczas długiej choroby. Był ubogim i bogobojnym człowiekiem, którego pokochała jak ojca, a który odszedł cztery lata temu. Silva bardzo przeżyła jego śmierć, jednak nie mogła się poddać.

Od tamtego czasu nie zamieszkiwała już jego chaty, leżącej dwadzieścia kilometrów na północ, wypędzona przez jego brata- leśnika. Pozwolił jej zostać w puszczy, która była dla niej domem. Nie mogła tylko zbliżać się do jego domu. Pasował jej taki układ. Latem spała pod gołym niebem, zimy spędzała w jaskiniach. Znała ten las jak własną kieszeń i kochała go całym sercem.

Od poranka była głodna. Nie zdołała znaleźć żadnych jadalnych owoców, bądź grzybów, a króliki uciekły do swych nor, spłoszone niedawnymi odgłosami wystrzałów. Musiała przyznać, że sama miała mieszane odczucia, co do niedawnych odgłosów. Łudziła się, że był to tylko leśnik, chcący spłoszyć głodne wilki, lecz instynkt podpowiadał jej, że miało to inne źródło, dlatego też przemierzała gęstwinę z napiętym łukiem, gotowa do walki. Życie nauczyło ją, żeby zawsze być czujnym.

Po bezowocnych poszukiwaniach jedzenia, postanowiła wrócić do "obozu". Może nocą, w blasku księżyca, uda jej się upolować jakieś zwierzę? Zamierzała udać się na ulubioną polanę jeleni, sarnina stanowiłaby zapas na kilka dni.

Zapadał wieczór. Ostatnie promienie słońca ogrzały drzewa, które niedługo zaczną na nowo się zielenić. Wiosna była zdecydowanie jej ulubioną porą roku. Wtedy wszystko wracało do życia. Przystanęła, słysząc obce głosy. Nałożyła na głowę kaptur brązowej bluzy, która pomagała jej wtopić się w otoczenie. Ukryła się w pobliskich zaroślach, uważając, by nie nastąpić na żadną gałązkę. Gdyby to zrobiła, wszystko byłoby stracone. Trzymała łuk w gotowości. Uważnie śledziła poczynania czwórki ludzi. Nauczyła się, że dzięki obserwacji mogła uzyskać wiele informacji o wrogu, jego wadach i zaletach. Dzięki niej miała zwiększone szanse na wygranie ewentualnej potyczki. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, rozglądali się po jej obozowisku. Jeden z nich miał ze sobą łuk i kołczan ze strzałami. Był dość wysokim i wysportowanym mężczyzną o jasnych włosach. Drugi z mężczyzn przywdział dziwną, czerwono-złotą zbroję. Jej hełm był otwarty, dzięki czemu mogła ujrzeć jego twarz z lekkim zarostem. Ostatni z nich był niski, trochę zdenerwowany, trzęsły mu się dłonie. Był niepewny, przypominał jakiegoś naukowca. Kobieta miała rude, kręcone jak sprężyny włosy. Wysportowana, uzbrojona w dwa pistolety. Czarny kostium skrywał zapewne więcej broni. Wyglądała na dobrze wyszkoloną, o czym świadczył sam sposób jej poruszania się. Silva szybko oszacowała swoje szanse. Prezentowały się dość marnie, zważywszy, że zapewne zaatakowaliby wszyscy na raz.

— Ktoś tu regularnie przebywa — powiedział naukowiec, zwiedzając jej koślawo związany szałas, rozłożony koc i cztery ostro zakończone gałęzie.

— Palenisko jest jeszcze ciepłe — stwierdziła kobieta, sprawdzając je patykiem.

Zaczęli przeszukiwać jej rzeczy. Było to bardzo niegrzeczne z ich strony, ale co ona mogła powiedzieć? Ona, która ma tyle winnej i niewinnej krwi na rękach?

— Jak myślicie, kto tu mieszka? Jakiś dzikus? — zapytał człowiek w zbroi, marszcząc z niesmaczeniem nos na widok połatanej odzieży.

Silva skrzywiła się na to określenie. Nie była dzikuską. Po prostu las był jej domem, a zamieszkujące go istoty — jej braćmi i siostrami.

— Przestań Stark — powiedział naukowiec. — Nie wiemy, kto tu mieszka i nie znamy jego historii, więc nie oceniajmy pozorów.

Tymi słowami wiele zdobył w jej oczach. Ludzie z reguły potrafili oceniać i tworzyć fałszywe osądy, które czasem były boleśniejsze niż zadane białą bronią rany.

— Chodźmy stąd — zarządził Łucznik. — Idźmy po to, po co przyszliśmy i spadajmy.

Była to dobra decyzja. W tym lesie nocą nie jest bezpiecznie. Poszli w przeciwnym kierunku do miejsca, w którym się znajdowała. Przez chwilę rozważała, czy udać się za nimi. Rozum mówił, aby została i szukała pożywienia, ale serce wołało, aby choć częściowo odkupiła swe winy, strzegąc ich podczas drogi. Westchnęła. Nie mogła pozwolić, aby wędrowali po lesie. To niebezpieczne miejsce. Było tu wiele zaminowanych miejsc, pułapek i stado wilków, które z pewnością uradowałoby się na takie kąski. Błyskawicznie podjęła decyzję i ruszyła za nimi, poruszając się bezszelestnie i szybko. Nawet na moment nie spuściła z nich wzroku. Biegli w dobrze znanym jej kierunku. Kierowali się do bazy Hydry, niegdyś jednej z największych, obecnie ruin, które skrywały tysiące martwych ciał. Mieli pochówek godny faraona. Nie chciała myśleć o tamtym dniu, nie była w stanie, nawet powrócić do niego wspomnieniami. To tak bardzo bolało...

Zastanawiała się, po co tam idą. Ciała już dawno strawił ogień, a dokumenty i nagrania osobiście zniszczyła. Chyba, że... nie. Na pewno nie mogli iść po to. Chociaż, z drugiej strony... cholera. Teren był zaminowany. Nie wiedziała, czy dadzą radę przez niego przejść. Może człowiek z żelazną zbroją lub naukowiec będą w stanie sobie poradzić? Pokręciła ze zrezygnowaniem głową. Nie wiedziała, jak mogłaby im pomóc i odwieść od wykonania misji bez ujawnienia się. Pod tym względem była na straconej pozycji.
W końcu dotarli. Weszła na pobliskie głazy, śliskie przez mech, a stamtąd miała doskonałą widoczność. Udało jej się podsłuchać rozmowę:

— Teren jest zaminowany. Poczekajcie tu — powiedział mężczyzna w zbroi, po czym wzniósł się w powietrze.

Z wrażenia otworzyła usta. To niesamowite!
Żelazny człowiek wylądował na pozostałościach budynku. Przez dłuższą chwilę ostrożnie odrzucał fragmenty gruzu, poszukując pewnej rzeczy. Po chwili wziął do ręki czarną, małą skrzynkę. Ponownie wzbił się w powietrze i wylądował przy swoich partnerach. Podał ją rudej kobiecie, która natychmiast próbowała ją otworzyć. Na nic to się zdało. Jej nie da się otworzyć i Silva doskonale o tym wiedziała.

— Tutaj nic nie zdziałamy. Wracamy do bazy — oznajmił łucznik.

Ruda podała mężczyźnie pudełko. Wkroczyli z powrotem do lasu, a białowłosa podążyła za nimi jak cień. Przeszli około pięciuset metrów, gdy nagle kobieta upadła, a z jej wąskich ust wypłynęła piana. Mężczyźni natychmiast znaleźli się przy niej.

— Nat, co się dzieje? — zawołał przerażony łucznik.

Silva wiedziała, że nie dadzą sobie rady, a kobieta zostanie skazana na śmierć przez prawa natury. Nie znali bowiem lasu i tego, co się w nim kryje. Zdecydowała się ujawnić, prędko podbiegając do poszkodowanej.

— Kim ty jesteś? — zapytał zdziwiony naukowiec, który jako pierwszy dostrzegł jej obecność.

Białowłosa nie odpowiedziała, tylko uważnie rozejrzała się po podłożu. Niedaleko rudej zauważyła trującą roślinę, która nawet przy kontakcie ze skórą wywołuje takie objawy jak te, co miała agentka.

— Jeśli natychmiast jej nie pomogę to ona umrze. Zanieście ją do obozu, w którym grzebaliście — powiedziała chłodno, zwracając się do pozostałych.

Ci najwyraźniej postanowili jej zaufać, bo człowiek ze strzałami wziął kobietę na ręce i zaczął biec. Biegła obok niego, co chwilę zerkając na kobietę i monitorując jej stan.
Mieli mało czasu. Z tym przekonaniem narzuciła jeszcze szybsze tempo. Życie człowieka jest ważniejsze, niż ich siły.




Angel From Heaven HellOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz