Rozdział 60

276 15 0
                                    


Było dwadzieścia minut po dwudziestej, gdy dotarli na salę balową. Wszyscy zaproszeni goście i uczniowie Akademii już tam byli zważywszy na to, że dyrektor za dziesięć minut miał wygłosić mowę powitalną, a zaraz po nim głos miała zabrać Amelia Silberne.

Wszystko odbywało się w wyjątkowym klimacie. Komitet organizacyjny naprawdę się postarał, nawet przed zamkniętymi drzwiami sali balowej stali dwaj lokaje, którzy widząc nadchodzących ostatnich gości otworzyli drzwi na oścież.

Barnes i jego córka podziękowali im zachowawczymi skinieniami głowy. Uważali, że była to drobna przesada w końcu to tylko szkolny bal, a nie uroczystość w pałacu królewskim. Nie wypowiadając ani słowa, które miało odzwierciedlać ich myśli weszli do środka. W Hydrze uczono ich, że nie należało mówić, jeśli nie miało się niczego do powiedzenia.

Widok, który zastali zapierał dech w piersiach. Zdecydowanie tematyka balu — zima — została w pełni zrealizowana. Sala balowa była przeogromna. Na oko mogłoby zmieścić się w niej nawet osiemset osób. Z sufitu w kształcie kopuły niegdyś zwisał długi, kryształowy żyrandol, teraz jego miejsce zastąpiły setki papierowych płatków śniegu oraz białe lampki, które zwisały spod sufitu krótkimi sznurkami. Całą salę przyozdobiono granatowym materiałem, na którym przypięto białe i srebrne ozdoby. Szklaną ścianę pozostawiono odkrytą, aby pokazywała urok nocy i pobliskie ogrody. W jednym z rogów pomieszczenia stała olbrzymia choinka, mierząca około trzech metrów, przystrojona srebrnymi i niebieskimi ozdobami. Podobnie przy scenie dumnie stały dwa nagie świerki. W jednym z rogów przygrywała orkiestra, w drugim mieścił się bufet. Całość sprawiała niesamowite wrażenie. Wydawało się, że sala została żywcem wyjęta z książki romantycznej lub bajki, a uczestnicy balu byli dostojnikami, którzy zdecydowali się wziąć udział w przedsięwzięciu (chociaż zdecydowaną większość gości stanowili nauczyciele, uczniowie i pracownicy Akademii oraz mieszkańcy pobliskiego poligonu wojskowego).

— Lepiej niż na przyjęciu u sir Johna Enquire'a — stwierdził Bucky, wspominając przez chwile wystawne przyjęcie u angielskiego arystokraty na którym byli kilkanaście lat temu. 

Mieli wtedy wpędzić do grobu jego syna, który zadarł z niewłaściwą organizacją. Ta, podobnie jak wiele innych misji, została w pełni wykonana, a niejaki Seweryn Blumstein-Enquire zobaczył, gdzie raki zimują.

— O wiele lepiej — odparła zdecydowanie Silva, oczarowana magią tego miejsca. 

Nie mogła się doczekać, aż zobaczy wszystko i było jej żal, że dekoracja nie doczeka rana. Dopiero po chwili dostrzegła pewien istotny fakt, który sprawił, że poczuła się zmieszana.

— Wszyscy się na nas patrzą — stwierdziła.

Nie czuła się komfortowo, gdy każdy obecny na sali śledził ją wzrokiem. Wolała nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, przynajmniej nie teraz. Chciała działać cicho i skutecznie, a wtopienie się w tłum było trudne, gdy spoczywały na niej setki par oczu.

— Niech patrzą. Wyłupię im za to oczy. Jak myślisz, ile czasu zajmie nim wykrwawią się na śmierć? — spytał szarooki, niewątpliwie wyczuwając zmieszanie córki. 

Na jego słowa wszyscy pospiesznie odwrócili wzrok i zajęli się sobą, biorąc je na poważnie. Przezorny zawsze ubezpieczony.

— Jesteś cudowny, tato — zaśmiała się białowłosa w odpowiedzi na reakcję tłumu.

Z każdą chwilą utwierdzała się w przekonaniu, że kochała ojca i był niezastąpiony. Najważniejszy, bo prócz niego i Azazela nie miała nikogo innego, kto byłby połączony z nią więzami krwi. Przez pewien czas miała wrażenie, że śni lub jest bohaterką jakiegoś filmu, bądź książki. Było idealnie. Zbyt idealnie, co stopniowo zaczęło ją niepokoić.

— Wiem. Wybacz, córciu, ale Steve wypali mi dziurę w ramieniu, jeśli zaraz do niego nie podejdę — rzekł rozbawiony Bucky, ruchem głowy wskazując Kapitana, mierzącego go spojrzeniem pełnym niedowierzania. — Później cię znajdę. Chciałbym, abyś poznała mego terapeutę — dodał, na co białowłosa skinęła głową i pożegnała ojca przelotnym uściskiem. 

Nie ukrywała, że w duchu cieszyła się takim obrotem spraw. Musiała bowiem odnaleźć swoich ludzi. Przecież to już dziś będzie miała miejsce ich pierwsza akcja, czuła powinność, aby ich wesprzeć i dodać otuchy. Podążyła w bok, byleby dalej od sceny, gdzie kłębiło się najwięcej ludzi. Tam poruszanie się było szczególnie utrudnione. Zmierzała w stronę bufetu, skąd dochodziły smakowite zapachy bigosu, pierogów i innych tradycyjnych dań z całego świata. Szczęście jej sprzyjało, dostrzegła tam Julię Rogers oraz resztę jej "paczki", o ile tak mogła ich nazwać.

— Wyglądasz jak nowa wersja Angeliny Jolie — powitała ją najstarsza córa rodu Rogers.

Silva uśmiechnęła się na te słowa.

— Ty również wyglądasz ślicznie — powiedziała i rzeczywiście mówiła prawdę. Julia postawiła na subtelny makijaż, podkreślający jej naturalną urodę. Długa do ziemi czarna suknia wykonana była z drogiego materiału, miała prosty krój, który nie krępował ruchu i cała pokryta była koronką. — Jedwab?

— Tak — potwierdziła przypuszczenia lazurowookiej, kosztując trochę sałatki warzywnej. — Ciężko było ją dostać i była cholernie droga, lecz stwierdziłam, że przyjdę albo w niej, albo w stroju agenta. Tego drugiego nie mogłam włożyć, takie rozkazy — powiedziała, krzywiąc się lekko.

Panna Barnes doskonale ją rozumiała. Owszem, była kobietą i lubiła się stroić, ale suknie nie nadawały się do walki. A przecież to o nią głównie chodzi.

— Dlaczego czerń? — spytała, chcąc zmienić temat.

— Jest uniwersalna — wzruszyła tamta ramionami. — Jakieś rozkazy? — spytała, gdy rozległy się oklaski, a na scenę wkroczył dyrektor Fury.

— Bądźcie czujni — rzuciła tylko, leniwie klaszcząc w dłonie i czekając aż czarnoskóry ustawi mikrofon i zacznie powitalną przemowę, która rozpoczynała bal.

— Moi drodzy! — zaczął szef T.A.R.C.Z.Y. serdecznym tonem, który słyszało się u niego niezwykle rzadko (z reguły zastępował go chłodny profesjonalizm). — Dziękuję wam za przybycie na tą wyjątkową szkolną uroczystość. Nie będę niepotrzebnie się rozwodził, bo to nie o to chodzi. Proszę bądźcie ostrożni i nie czyńcie żadnych głupstw — poprosił, a coś kazało Silvie sądzić, że to ostatnie było skierowane wprost do niej. 

Uśmiechnęła się z rozbawieniem. Nie licząc walki z poplecznikami Chaosu nie miała w planach żadnych innych "głupstw"', chyba że coś pokrzyżuje jej plany. Nie byłaby zadowolona, gdyby coś takiego faktycznie miało miejsce. I bez tego miała wystarczająco dużo na głowie.

— Chciałbym życzyć wam dobrej zabawy i wesołych świąt — zakończył, a w odpowiedzi otrzymał gromkie brawa.

Zszedł ze sceny i odszedł na bok, do stołu z trunkami. Z nieoficjalnych źródeł informacji (pan Webster wiedział więcej niż niejeden szpieg — swoją drogą ciekawe, gdzie podział się ten kochany staruszek) wiedziała, że ostatnimi czasy miał szczególną słabość do koniaku. Jednak Fury był mądry, nigdy nie dopuściłby się do stanu nietrzeźwości.

Chwilę późnej na scenę dumnym krokiem wkroczyła Amelia Silberne. Obrzuciła wszystkich uważnym spojrzeniem i odgarnęła niewielki kosmyk blond włosów, który wymsknął się z jej nienagannego koka. Tej nocy przywdziała suknię w kolorze złota, poprzeplataną nitkami czerni. Krój miała na wzór grecki i utrzymywała się na jednym ramieniu, odkrywając drugie, smukłe i blade, bez żadnej skazy. Jej biżuteria była ze złota i zawierała autentyczne rubiny, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Wyglądała jak królowa, surowo i majestatycznie.

— Nadeszła wiekopomna chwila — zaczęła swoją przemowę, ale Silva nie słuchała jej słów. Uważała, że Amelia nie miała do powiedzenia nic, czego ta by już nie wiedziała. Rozejrzała się po sali, szukając wzrokiem Morgany. Może zdołałaby spotkać się z bratem? — Dlatego zdecydowałam zostać do końca uroczystości — oznajmiła, a na koniec dodała. — Życzę miłej zabawy.

Mina panny Barnes wyrażała więcej niż tysiąc słów. Niech Niebiosa dadzą jej siłę, kolejny problem! Za jakie grzechy? Chociaż może nie jest to tak źle? Może zdoła odwrócić historię i zdobyć kilka haków na Amelię i jej świtę? Czas pokaże.

Angel From Heaven HellWhere stories live. Discover now