98.

554 27 3
                                    

Siedziały w ciszy przy stoliku. Ania patrzyła na byłą przyjaciółkę, która mieszała delikatnie łyżeczką herbatę. Z kolei Rose milczała, jak zwykle oczekując rozwoju wydarzeń.
- Cóż...- zaczęła niepewnie Diana.- Dużo się tu zmieniło. Słyszałam o interesie ojca z Sebastianem i panem Murphy. To wspaniale, że się tak dogadują.
- Owszem.- przyznała Rose.
- Jabłka są najmniej ważne w tym momencie.- zauważyła nie wytrzymując Ania.- Co u ciebie? Zapewne masz nam mnóstwo do opowiedzenia.
- Tak, nie ukrywam, że...sporo się wydarzyło w Paryżu. Jednak nie tak sporo, by tracić na nie czas.
- Jak to?- zdziwiła się Ania.- Masz męża.
- Owszem, Alberta. I jestem z nim szczęśliwa.
- Szkoda, że nie mogłyśmy być na twoim ślubie.- stwierdziła Rose, po czym zapanowała niezręczna cisza.
- Wybaczcie, że nie odzywałam się po studiach, jednak...- urwała trzęsącym się głosem Diana.- Nie sądziłam, że będziecie za mną tęsknić.
- O czym ty mówisz, Diano?- spytała rudowłosa.- Przecież jesteś naszą bratnią duszą.
- Owszem, ale Rose wyszła za Gilberta, a ty jesteś nauczycielką i tak wiele się zmieniło, że nie chciałam tego niszczyć. Nie chciałam niszczyć waszego życia.
- Diano.- westchnęła Rose, łapiąc ją za rękę.- Nawet nie wiesz, jak za tobą tęskniłyśmy.
- Ja za wami również.- uroniła łzę brunetka, po czym złapała dłoń Ani.
- Koniec tych otchłani rozpaczy.- wypaliła w końcu rudowłosa.- Wydarzyło się tak wiele, że do wieczora zajmie nam opowiadanie.- stwierdziła, na co wszystkie się zaśmiały. I zaczęło się opowiadanie, wspominanie i plotkowanie. Czyli to, czego przez lata było im brak.

- Macie syna?- spytała Rose Diana, a dziewczyna się uśmiechnęła.
- Tak, ma dwa tygodnie.
- Jak się nazywa?
- Clover.
- Jest uroczy.- wtrąciła się Ania, na co Rose posłała jej lekki uśmiech.
- Nie tylko on.- zauważyła Diana.- Delphine ma już pięć lat. Jak ten czas szybko mija. Ostatni raz widziałam ją na waszym ślubie. Miała wtedy koło roku, a teraz pewnie rośnie w oczach.
- I staje się coraz bardziej podobna do Mary.- zauważyła Ania, na co wszystkie przytaknęły.- Jest tak samo bezpośrednia i piękna.
- Owszem, dzisiaj powiedziała, że Clover jest ochydny, bo liczyła na kuzynkę.- zaśmiała się Rose, a wraz z nią dziewczęta.
- Aniu, ty i Kurt nie śpieszycie się ze ślubem?- wypaliła nieświadoma niczego Diana, jednak prędko po minach przyjaciółek pojęła, że coś źle powiedziała.
- Kurt wyjechał.- wyjaśniła jej Rose wiedząc, że Ania nie zdoła.
- Bez Ani?- spytała dziewczyna, a Blythe spojrzała ku rudowłosej niepewnie.
- To skomplikowane, ale można powiedzieć, że dobrze się stało.- stwierdziła po namyśle Ania.- Pyszne te ciastka.- dodała chwytając za jedno. Wtedy brunetki wymieniły między sobą wymowne spojrzenia.- Wiecie co? Mam pomysł.
- Jaki?- spytała powoli Rose, na co rudowłosa wzruszyła ramionami i zaczęła iść w stronę lasu. Dziewczęta oczywiście ruszyły za nią, próbując nie myśleć o tym, gdzie je prowadzi. W końcu zatrzymały się w dawniej znanym im miejscu pośrodku drzew, gdzie stał znak wykonany przez Anię.
- Nasze miejsce.- westchnęła Diana, wspominając klub książek. W oczach każdej z nich pojawiły się łzy, które jednak nie wypłynęły. Otulały oczy dziewcząt sprawiając, że napis z datą uśmiercenia tego miejsca się rozmazywał. Dziewczyny złapały się za dłonie, patrząc na teren, który po tylu latach nie miał już nawet szczątków ich bazy.
- A gdyby je odbudować?- spytała nagle Ania.- Dla Clovera, Delphine i kolejnych pokoleń?
- To dobry pomysł, Aniu.- poparła ją Rose, a Diana delikatnie przytaknęła gestem głowy.
- Tak, zróbmy to.- zgodziła się brunetka.- Chłopaki z pewnością nam pomogą.
- Trzeba będzie porozmawiać jeszcze z Ruby.- zauważyła Rose wzdychając, a Ania wymownie spojrzała na przyjaciółki. Dziewczyny uśmiechnęły się lekko, po czym złapały się za dłonie ruszając w stronę wzgórzy.

Ania przeszła przez wejście w płocie swojego domu, mijając przy tym pracującym wciąż u nich Jerry'ego.
- Jak było u panny Diany?- spytał za nią chłopak, na co ta wzruszyła ramionami.
- Pani Diany.- poprawiła go.- I było oczarowująco.- dodała idąc wciąż w stronę domu, gdy rozległ się za nią głos.
- Przepraszam.- powiedział mężczyzna nieco starszy od niej, choć jego zarost mocno go postarzał.- Szukam pana Mateusza Cuthberta. Zastałem go może?
- O tej porze jest w stajni lub w polu.- wyjaśniła podchodząc do mężczyzny, który wciąż miał na złamanym przedramieniu bandaż.- To pan naprawia szkołę.- domyśliła się dziewczyna.- Widziałam pana kilka razy z Mateuszem.
- Panienka z pewnością jest jego ukochaną córką. Często o panience mówił. Uczy pani w szkole?
- Tak.- uśmiechnęła się do niego życzliwie.- Ania Shirley Cuthbert.- przedstawiła się wyciągając do niego dłoń.
- Connor Watson.- ucałował jej dłoń, co wywołało lekki rumieniec na policzkach rudowłosej.
- Przykro mi z powodu ręki. Słyszałam, że miał pan nieszczęśliwy wypadek przy pracy.
- Proszę, mów mi Connor.- powiedział miło.- I tak...z własnej głupoty zapewne.
- Ja tak nie sądzę. Wypadki często dotykają ludzi, ale ważne by czerpać z nich naukę.
- Masz rację, Aniu. Piękne imię.- zamyślił się mężczyzna.- I... Avonlea jest...piękne. Spotkało mnie tu wiele dobra.
- Nie jesteś stąd?
- Nie, przyjechałem tu z powodów zawodowych, ale...możnaby tu żyć.
- Mi Avonlea uratowało życie, więc może i tobie pomoże być szczęśliwym.
- Zapewne.- stwierdził patrząc jej w oczy. Była inna. Wyjątkowa. I nie chodziło tylko o jej płomienne włosy, czy prześliczne oczy. Mówiła inaczej, myślała inaczej i czuła inaczej niż ludzie, których spotkał dotychczas.
- Może wejdziesz na herbatę?- spytała mężczyznę.- Mateusz za jakąś godzinę powinien przyjść po coś go jedzenia.
- Chętnie na niego poczekam.- powiedział, po czym oboje weszli do domu Cuthbertów z uśmiechem na ustach.

Rozległo się pukanie do drzwi, a gdy Katherine je otworzyła, zamarła zdziwiona.
- Rose.- powiedziała widząc dziewczynę.
- Witaj, wybrać, jeśli przeszkadzam, ale kilka tygodni temu powiedziałaś, że...
- Wiem, co powiedziałam.- rzuciła z uśmiechem widząc w jej rękach Clovera.- Wejdź, zapewne masz sporo pytań, a ja akurat przez najbliższe kilka lat nie mam zajęć.- stwierdziła, po czym weszły do salonu, gdzie spał mały Mike.- Napijesz się czegoś?
- Chętnie.- odpowiedziała jej Rose, więc służka zaraz podała im herbatę oraz ptysie.
- Więc chłopiec.- zagaiła rozmowę Katherine, a brunetka się uśmiechnęła.
- Tak, Clover.
- Dziwne imię, ale przynajmniej ma nazwisko ojca, a nie matki, jakby ojciec się go wstydził.
- Próbowałaś rozmawiać o tym z Billy'm?
- A bo to raz. Jest uparty. Nawet jego nadopiekuńcza matka nie jest w stanie przekonać go do uznania ojcostwa i zmienienia nam nazwiska na andrews.- wyjaśniła obojętnie, choć Rose czuła, że to ją bolało. Nie wyobrażała sobie, że Gilbert mógłby tak postąpić, że ona i Clover mieli by mieć nazwisko Murphy, a on sam Blythe. To tak, jakby wyrzekł się jej i syna. Okropne uczucie musiało towarzyszyć Katherine.- Nie ważne, mów lepiej jak sobie radzisz. Masz już dość karmienia?
- Widać nie tylko ja.- zauważyła dziewczyna, na co blondynka posłała jej uśmiech.
- Lubię cię. Jesteś cicha, ale masz zapewne wiele do powiedzenia. Więc mów.
- Co?
- Wszystko. Billy wspominał, że poznaliście się w szkole. Wcześniej się nie mijaliście? Avonlea w porównaniu do mojego domu jest kropką na mapie.- rzuciła.
- Nie wychowywałam się w Avonlea, a w Nowej Szkocji. Między innymi.- dodała, po czym wzięła łyk herbaty. Jej słowa widocznie zainteresowały blondynkę.
- Jesteś...podróżniczką?- spytała, a Rose pożałowała swoich słów.
- Nie, do trzynastego roku życia mieszkałam w sierocińcu i domach zastępczych.- wyjaśniła łagodnie, na co Katherine jeszcze bardziej spoważniała.- Aż zostałam przygarnięta przez Murphy'ch z Avonlea. Są dla mnie jak rodzice.
- Przykro mi, Rose.- powiedziała dziewczyna łapiąc brunetkę za rękę.- Co się stało z twoimi rodzicami?
- Chciałabym wiedzieć, ale nikt nie zna odpowiedzi. Zostałam podrzucona zakonnicom po narodzinach.- wyjaśniła wspominając jak opowiadano jej o tym za dziecka.- Trafiłam do pierwszego domu zastępczego, a potem do sierocińca i tak w kółko.
- To musiało być ciężkie. Słyszałam wiele o takich miejscach. Nie mogę uwierzyć, że wyrwałaś się z tego domu szaleńców.
- Owszem, było to odstraszające miejsce.- wyjaśniła, po czym zapanowała chwila ciszy, w czasie której Katherine patrzyła na śpiące dzieci.
- Też nie miałam kolorowego dzieciństwa. Ale wiesz, myślę, że to dobrze. Przynajmniej teraz umiem kochać Mike'a, choć nie planowałam dziecka. To cud, a nie pech, jak zapewne odbiera to Billy.
- Nie myśli tak, kocha go.
- Może. A może nie.- zastanowiła się dziewczyna.- To bez znaczenia, bo ja kocham ich obu, więc będę trzymać nas w ryzach.- uśmiechnęła się Katherine.- Opowiesz mi o was? O tobie, tej rudej, Gilbercie i Billy'm? O szkole?
- Jeśli chcesz, choć jest sporo do opowiadania.
- I dobrze. Chce poznać tych ludzi, a nie ma lepszego sposobu niż ploteczki.- na te słowa Rose się zaśmiała, oparła się o krzesło i zaczęła mówić.







Heeejcia
Wiem, wiem, rozdział miał być wczoraj, jednak wbrew pozorom ciężko jest mi pisać ostatnie rozdziały i to z dwóch powodów. Pierwszy, że kocham tą książkę i nie chce jej kończyć😭 a drugi, że skoro muszę ją skończyć, to chce to przedłużać i dopracować by było godne zakończenie. Tylko dwa rozdziały... Boże, płakać się chce 🥺😭

Z dobrych wiadomości dodam tylko, że jeszcze dziś będzie dodatek: KARTY POSTACI DZIECI, bo dwa kolejne rozdziały przenosimy się jakieś....dziesięć lat do przodu ♥️ ciekawi?

𝑅𝑜𝑠𝑒 𝑤𝑖𝑡ℎ𝑜𝑢𝑡 𝑎𝑛 𝑖Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon