42.

766 51 6
                                    

Rose siedziała naprzeciwko Mary, która tuliła swoją córeczkę.
- Rose, mogę cię o coś spytać?- spytała nagle kobieta, na co dziewczyna przytaknęła.- Zostałaś sierotą w wieku Delphine, a jednak nigdy nie widziałam, żebyś się skarżyła, płakała, czy kogoś raniła. Jesteś życzliwą, mądrą i wrażliwą dziewczyną.
- To miłe, co mówisz, ale...- urwała wahając się.- Ale to bardziej skomplikowane.
- To znaczy?
- W sierocińcu było różnie, tak samo w domach zastępczych, ale jakoś zawsze znajdowałam siłę, by wytrwać. To nauczyło mnie odporności, która zazwyczaj pomaga mi zachować pozory.- wyjaśniła, po czym kontynuowała.- Nie znałam rodziców. Tuż po moich narodzinach ktoś podrzucił mnie pod klasztor. Nie wiem kim byli, jak się nazywali i czy oddali mnie, bo mnie nie...- przerwała znów smutniejąc, co nie umknęło uwadze Mary.- Delphine będzie mieć inaczej. Będzie mieć Basha, Gilberta i nas. I pewność, że jest kochana.
- Ale nie pozna mnie.- stwierdziła zrozpaczona kobieta.- Nie dowie się jak ją uwielbiam.
- Napisz dla niej list. Włóż w niego całe serce. Z pewnością to doceni i będzie cię kochać tak, jak ty ją teraz. Wiem to, bo gdybym ja dostała taki list od moich rodziców, to miałabym odpowiedzi na wiele pytań, na które ich nie znajdę. To wszystko zmieni.
- Dziękuję, Rose.- powiedziała ze łzami w oczach Mary.- Możesz mi jeszcze coś obiecać?- spytała, na co ta przytaknęła głową, a Mary złapała ją za rękę.- Obiecaj mi, że gdy odejdę, przekażesz Delphine takie wartości jak życzliwość, dobroć i sympatia. Bądź jej matką chrzestną i dbaj o nią.
- Obiecuję, Mary.- uśmiechnęła się smutno Rose, na co kobieta objęła ją ramieniem. Bash stał w progu drzwi obserwując obie dziewczyny. W oczach miał łzy myśląc nad słowami żony. Rose wstała z miejsca, po czym ruszyła ku wyjściu uśmiechając się smutno do Basha, który był załamany informacją o chorobie żony. Nie dopuszczał do siebie myśli, że diagnoza może być prawdziwa.

- Wstyd mi prosić cię o to, po tym wszystkim.- powiedziała do siedzącego obok niej Gilberta.
- Poszukam go.- stwierdził. Znalezienie syna Mary było bardzo ważne dla niej, umierającej matki, która czuła, że zawiodła. Kobieta uśmiechnęła do chłopak.
- Bardzo cię cenię, Gilbercie.- zaczęła łapiąc jego rękę.- Zmieniłeś moje życie. Znalazłeś mi wspaniałego męża na stadku na środku oceanu.- rzuciła, na co oboje się zaśmiali.- I sprowadziłeś do domu. Nie jaki wspólnika, czy przyjaciela, a jako brata. Niektórzy tego nie rozumieją. Wielu nie mieści się to w głowie. Ale ja jestem wdzięczna, bo wiem, że Bash jest z tobą bezpieczny.
- Dzięki wam miłość wróciła do tego domu.- stwierdził chłopak, po czym nachylił się, by objąć Mary. Kochał ją jak własną siostrę i zrobiłby wszystko, by zmienić diagnozę.
- Wspomniałeś o dziewczynie.- przypomniała sobie kobieta, na co Gilbert usiadł z powrotem na krzesło.- Ożeń się z miłości. Nie inaczej.- poleciła ze łzami w oczach. Chłopak nie rozumiał jej słów. Wtedy jeszcze nie. Ale w niedalekiej przyszłości miał pojąć te słowa.

- To okropne.- przyznała Ania zdruzgotana.- Nie ma leku?
- Na sepsę?- zdziwiła się Diana.- Wuj mojej matki na to chorował i zmarł.
- To nie wyleczalne.- wyjaśniła im Rose, spuszczając głowę.
- Delphine będzie wychowywać się bez matki.- zapłakała rudowłosa.- To okropne.
- Ale będzie mieć ojca, a to dużo, Aniu.- stwierdziła Diana, łapiąc dłoń przyjaciółki.
- Chciałabym coś zrobić.- wypaliła Rose ku zaskoczeniu dziewczyn.- Chciałabym, żeby Mary spędziła ten czas...- urwała nagle.
- Co?- spytała Diana, a ta spojrzała na przyjaciółki.
- Zorganizujmy coś na Wielkanoc dla Mary.
- Może bankiet, albo piknik?- zaproponowała Ania, a Rose od razu rozpromieniła się.
- Pomożecie mi?- spytała, a te przytaknęły głowami.

Państwo Barry użyczyło swojego ogrodu, krewne Mary wraz z Valentiną i Marylą zajęły się jedzeniem, a dziewczęta udekorowały plac w kwiaty, koce i papierowe ozdoby, które przymocowały do konstrukcji w ogrodzie. Wszystko wyglądało niczym z bajki. Na piknik przyszło sporo sąsiadów, w tym też Małgorzata oraz panna Stacy. Gdy Bash i Gilbert przynieśli Mary do ogrodu, ta zamilkła z wrażenia.
- Witaj na Wielkiej Nocy, Mary.- przywitała ją Rose, a kobieta nie mogła się nadziwić, że jej bliscy i też obcy zorganizowali coś tak niezwykłego. Mary usiadła na miejscu honorowym, pełnym poduszek, a obok niej zasiadł Bash. Dziewczęta w tym czasie zajęły się Deli, na której główce znalazł się wianek. Tego dnia nikt nie myślał, że Mary umiera. Nawet ona sama. Obserwowała wspólnotę otaczających ją ludzi i cieszyła się każdą chwilą w ich gronie.
- Gdy spokój nagle ogarnie mnie, choć smutek w mej duszy zamieszkał, nie ważny mój los, bo jest coś, co już wiem, że w nim, że w nim, błogość jest.- śpiewali podchodząc do wzruszonej Mary. Gdy zamilkli, ta pokręciła głową.
- Nie wiem jak wam dziękować.- powiedziała z uśmiechem.- Pozwólcie, że przeczytam ulubioną modlitwę.- na te słowa Gilbert podał jej modlitewnik, a ta otworzyła go i łamiącym się głosem zaczęła czytać.- O Panie, uczyń z nas narzędzia twojego pokoju, abyśmy siali miłość tam, gdzie panuje nienawiść...- urwała płacząc. Wtedy krok do przodu zrobiła Valentina, która postanowiła kontynuować modlitwę.
- Wybaczenie tam, gdzie panuje krzywda. Jedność tam, gdzie panuje zwątpienie.- mówiła biorąc od Blythe'a modlitewnik. Stopniowo modlitwa stawała się pewniejsza, a obecni sąsiedzi przyłączyli się do niej.- Nadzieję tam, gdzie panuje rozpacz. Światło tam, gdzie panuje mrok. Radość tam, gdzie panuje smutek. Spraw, abyśmy mogli nie tyle szukać pociechy, co pociechę dawać. Nie tyle szukać miłość, co kochać. Albowiem dając, otrzymujemy. Wybaczając, zyskujemy przebaczenie. A umierając, rodziny się do wiecznego życia...

Gilbert tulił Delphine, podczas gdy Bash siedział zamyślony przy stole.
- W sobotę podrzucimy Delphine do Valentiny i pójdziemy na pociąg do Charlottetown. Ja spotkam się z doktorem Wortem, a ty ustalisz szczegóły pogrzebu i pomówisz z przyjaciółmi Mary.- wyjaśnił chłopak, po czym odłożył dziecko do nosidełka.- Zdrzemniesz się?- spytał z uśmiechem, na co mała coś pogawedziła.- Bash, podejdź.- zachęcił go przyjaciel, więc ten wstał i podszedł do córeczki, która jednak tak bardzo przypominała swoją mamę. Przypominała Mary.- Masz prawo rozpaczać i wrzeszczeć.
- Nie muszę.- odpowiedział ciemnoskóry, po czym wrócił na swoje miejsce. Spojrzał na latawiec, który zaprojektował wraz z żoną, a teraz został tylko materiał nabity na szkielet. Tylko to pozostało z marzeń mężczyzny. Z jego miłości i jego radości. Ten latawiec.

Rose stała przy matce, która przejęła Delphine z rąk Basha.
- To będzie najpiękniejszy pogrzeb, jaki miał miejsce na wyspie, Sebastianie.- zapewniła go Valentina.- W końcu wszyscy kochaliśmy Mary.
- Dziękuję za wsparcie i...słowa otuchy.- powiedział smutno mężczyzna. Kobieta uśmiechnęła się współczująco, po czym ruszyła do salonu. Rose wyciągnęła rękę, łapiąc za dłoń Basha. Nie musiała nic mówić. On wiedział, że co chce mu przekazać, dlatego złapał jej dłoń i uśmiechnął się słabo.- Dziękuję.- rzucił, na co ta zabrała rękę, a mężczyzna ruszył w drogę. Nazajutrz wszyscy sąsiedzi i bliscy Mary spotkali się na cmentarzu przy domu Blythe'a. Rose nie mogła uwierzyć, że znów tu stoi, że znów słyszy te same słowa pastora. Tym razem żegnała osobę, którą znała, szanowała i kochała jak członka rodziny. Patrząc na Delphine na rękach Basha, do oczu napłynęły jej łzy. Była tak niewinnym dzieckiem, nie zasługiwała na taką stratę. Bash również. Wtedy przypomniała sobie obietnice, jaką złożyła Mary. Teraz ona miała strzec tej małej, niewinnej istoty i kochać ją za siebie i za nią.



Wy też płaczecie? Bo ja bardzo 🥺😭
Dajcie znać, jak wam się podobał rozdział. Był to mało Gilberta i Rose, ale już w kolejnym rozdziale będzie....coś więcej xd
Ps: właśnie opublikowałam dla was coś specjalnego, więc przewińcie dalej, aby dowiedzieć się czegoś o moim pisaniu oraz odkryć przesmak przyszłości książki

𝑅𝑜𝑠𝑒 𝑤𝑖𝑡ℎ𝑜𝑢𝑡 𝑎𝑛 𝑖Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz