Rozdział 150

102 2 35
                                    

— Pośpiesz się! — krzyknęła Paula, po czym głośno jęknęła z bólu.

— Nie bój się, kochanie! Wytrzymaj, zaraz będę! — Marek próbował uspokoić zarówno ją, jak i siebie, ale na niewiele się to zdało. Świadomość, że w ciągu najbliższych paru godzin na świat przyjdzie jego dziecko, zaskoczyła go i przestraszyła jednocześnie. Do tej pory był święcie przekonany, że Paulina urodzi w wyznaczonym terminie, więc jeszcze nie zdążył przygotować się psychicznie na ten moment. Nie spodziewał się także, że nie będzie go przy ukochanej, kiedy wszystko się zacznie. Drżąc z przerażenia, Dobrzański jak strzała wypadł z gabinetu i pędem ruszył w stronę schodów, żeby nie tracić czasu na czekanie na windę. Był tak skoncentrowany na tym, by jak najszybciej opuścić firmę i znaleźć się przy żonie, że kompletnie nie zwracał uwagi na to, co działo się wokół.

— Hej, stary! — zatrzymał go Sebastian, chwytając Marka za ramię. — Co ty, oślepłeś, że najlepszego kumpla nie widzisz? — zaśmiał się.

— Przepraszam, ale bardzo mi się śpieszy — rzucił szybko Dobrzański, obdarzając przyjaciela tylko przelotnym spojrzeniem.

— Co jest? — zaniepokoił się Olszański, a jego uśmiech w mgnieniu oka ustąpił miejsca zatroskanej minie. — Pali się?

— Prawie. Paula rodzi — wyjąkał Marek, cały trzęsąc się jak galareta. — Muszę pojechać po nią do domu, a potem od razu do szpitala.

— No to jadę z tobą — zakomunikował Sebastian tonem nieznoszącym sprzeciwu. — W tym stanie absolutnie nie powinieneś prowadzić — wyjaśnił, kiedy przyjaciel spojrzał na niego pytająco. — Zamiast na porodówkę w najlepszym razie dojechałbyś na urazówkę. O, proszę, nawet mi się zrymowało.

— Racja. No to chodźmy, szkoda czasu — upomniał go Dobrzański, uważając, że każda sekunda była teraz zbyt cenna, by ją tracić. Niczym sprinter wyskakujący z bloków startowych ruszył w stronę schodów, kątem oka kontrolując, czy Olszański dotrzymywał mu kroku. Obaj zbiegli na dół tak prędko, że chyba ustanowili nowy rekord. A kiedy znaleźli się przy aucie, Marek otworzył je przy pomocy pilocika, po czym rzucił kluczyki Sebastianowi, który bez trudu je złapał. Wskoczywszy do wnętrza samochodu, ruszyli z miejsca z piskiem opon. Dziwnie się czując na miejscu pasażera, Dobrzański zaczął gadać jak najęty, rozważając na głos możliwości dojazdu do domu, poszukując tej, dzięki której znajdą się na miejscu jak najszybciej.

— Stary, dosyć! — zirytował się Sebastian, ostro hamując pod światłami. — Ja ustalam trasę, dobra? — zażądał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

— Wybacz, Seba — odparł ze skruchą Marek, dopiero w tym momencie zdając sobie sprawę, że jego trajkotanie w niczym nie pomagało, a tylko rozpraszało siedzącego za kierownicą kumpla.

— James Bond nie miał takich problemów — wymamrotał pod nosem Olszański, przewracając oczami. — Nie martw się, wiem, jak jechać — dodał nieco łagodniejszym tonem. — Za kwadrans będziemy na miejscu. A skoro nie prowadzisz, to zadzwoń do Violi — poprosił, podając mu swój telefon.

— A po co? — zmarszczył brwi Dobrzański.

— Przecież ktoś musi wiedzieć, gdzie jesteśmy. A jak powiesz Violi, to będzie tak, jakbyś powiadomił wszystkich w firmie — wyjaśnił Sebastian, uśmiechając się tajemniczo. — No, dzwoń, nie marudź — zachęcił go, niemal siłą wciskając mu swój telefon w dłoń.

— Dobra, niech ci będzie — westchnął Marek z rezygnacją, po czym posłusznie wybrał numer Violetty, który znajdował się na pierwszym miejscu listy ostatnich połączeń.

A gdyby takWhere stories live. Discover now