Rozdział 38, II.

844 51 3
                                    

Scott najszybciej jak tylko mógł prowadził samochód do kliniki Deatona, by tam pomóc obu banshee. Nie potrafiłam wyobrazić sobie bólu, z jakim musiały walczyć. Mocno zaciskały szczęki, z całych sił próbując nie wydać z siebie krzyku, który mógłby zabić każdego w pobliżu. Dojechaliśmy do kliniki, więc szybko wzięłam Lilianę na ręce i z powodu adrenaliny nie czułam, jak ciężka była. Najpierw położono Lydię na metalowy stół. W pomieszczeniu wszystko się trzęsło, nawet szyby w oknach powoli pękały. Było coraz gorzej, a fakt, że było ich dwie, nawet na chwilę nie dodawał otuchy. 
- Deaton, musisz coś zrobić. - powiedział Stiles, po zobaczeniu, że rzeczy się ruszają. 
- Zrobię, ale trzymaj ją. - powiedział mężczyzna, nabierając coś do strzykawki.
Nie rozumiałam tylko, dlaczego Lydia cierpiała bardziej od Liliany. Co się wydarzyło w Eichen? 
- Co to? 
- Jemioła.
Nie skupiłam się na działaniach Deatona, bo bardziej martwiłam się o swoją przyjaciółkę, która spojrzała na mnie, tocząc łzy z oczu. 
- Bardzo boli? - zapytałam szeptem. 
- Nie. - uśmiechnęła się, ale tylko przez krótką chwilę. 
Za sobą usłyszałam krzyk banshee, który spowodował, że szyby z okien wyleciały z hukiem. Deaton wstrzyknął coś dziewczynie do rany, przez co jej prawdziwa natura zareagowała. Puls Lydii się zatrzymał, a jej ciało stało się zimne. Stiles próbował ją obudzić, ale chyba wiedział, że to na nic. 
- Ona nie umrze. - powiedziała przez łzy Liliana. 
Po tych słowach rudowłosa otworzyła oczy, łapiąc świeżego powietrza. Szybko ją zdjęto ze stołu i położono Lilianę. Deaton zrobił jej dokładnie to samo, co Lydii. Wstrzyknął jej jemiołę, ale co było najdziwniejsze to to, że Liliana na to nie zareagowała. 
- Co się dzieje? - zapytałam, widząc że lek nie zadziałał. 
- Nie mam.. - Deaton marszczył brwi. - pojęcia. 
W tamtym momencie moje serce zaczęło gwałtownie bić. Patrzyłam w oczy przyjaciółki z przerażeniem. 
- Lila? - tym razem to ja poczułam łzy w oczach. 
- To nic. - uśmiechnęła się. - Wszystko w porządku. Ja i Lydia wiedziałyśmy od początku. - zaśmiała się. 
- Lila? - trzęsły mi się wargi. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? 
- Bo chciałam żeby wszystko zostało tak jak jest. 
Dostałam ataku paniki, z którym nie umiałam sobie poradzić. Było mi tak potwornie źle, że nic nie zrobiłam, by choć na chwilę się z nią spotkać. Przez te kilka dni byłam zajęta tylko i wyłącznie tym, że Theo mógł mi zrobić krzywdę, w ogóle nie zastanawiając się, czy krzywda nie działa się któremuś z moich przyjaciół. 
- Pozwól mi ci ulżyć. - powiedział Scott, dotykając dłoni Liliany, jednak zaraz zmarszczył brwi. - Nie mogę zabrać twojego bólu.
- Nic mnie nie boli. - uśmiechnęła się pocieszająco do chłopaka. 
Scott jakby sobie coś przypomniał i wywołało to u niego takie same cierpienie, jak u mnie. 
- Lila.. - nie umiałam wydusić z siebie nic więcej. 
- Vivian, nie jesteś tym za kogo cię uważają. - jej oczy wylądowały na mnie. - Byłaś dobrą przyjaciółką. 
Zabrakło mi tchu, gdy jej źrenice tępo wpatrywały się w moją twarz. Klatka piersiowa zatrzymała się i krew wyleciała jej z rany, pozbywając się również jemioły. Jej ostatni uśmiech należał do mnie. Mama Lydii wparowała na klinikę jak poparzona, tuląc córkę do siebie. Liam podszedł do mnie, pozwalając mi się do siebie przytulić. Wyładowałam swoje emocje w jego ramionach. Zabiłam wszystkich, których kochałam.

Wojna światów | Liam Dunbar [KONTYNUACJA NA PROFILU]Where stories live. Discover now