XXXII.

93 4 0
                                    

Siedziałam przy wigilijnym stole, bez celu mieszając łyżką w zupie grzybowej. Jej smród ranił mój delikatny zmysł węchu. Widziałam spod spuchniętych powiek, jak ludzie wokół mnie jedzą ten śmierdzący szlam, czując przy tym jak przewraca mi się w żołądku zjedzona chwilę wcześniej kaczka. Chociaż to i tak za dużo powiedziane. Zjadłam dosłownie dwa kęsy, czując jak powoli przechodzi mi przez gardło. Jedyne na co było mnie stać to picie kompotu, który miał symulować czerwone wino. Ludzie wokół mnie śmieli się, rozmawiając o tym jak było na wolności. Większość pacjentów przed świętami dostała wypis i wrócili na ten czas do domów. Zostałam tutaj z samymi wariatami których wyrzekła się rodzina, bądź byli zbyt niebezpieczni. Byli głośni i przyprawiali mnie o zawrót głowy. Jednak to nie oni byli powodem mojego stanu. Byłam blada bardziej niż zazwyczaj, a moje sine usta idealnie komponowały się z cieniami pod oczami. One same były czerwone, wysuszone od łez. Siedziałam z głową pochyloną do przodu, zasłaniając w ten sposób swoją twarz czarnymi, suchymi włosami. W jednej dłoni trzymałam łyżkę, a drugą położyłam na nodze, skubiąc rękaw swetra.

-Kiedy otworzymy prezenty?- Mimowolnie skierowałam swój wzrok na siedzącego naprzeciwko rudzielca. Nie znałam jego imienia, ale jako jednego z niewielu tutaj darzyłam szacunkiem. Miał tak silną osobowość dwubiegunową, że kiedy jego druga osobowość przejmowała nad nim kontrolę, stawał się co najmniej niebezpieczny. W wieku siedmiu lat zamordował swoją starszą o rok siostrę, na oczach czteroletniego brata. Uznano to za nieszczęśliwy wypadek. Dwa lata później pozbył się babci, jednak to nadal było za mało dla śledczych. W wieku szesnastu lat trafił do więzienia po zamordowaniu sześciu osób ze swojej klasy. Wkroczył do sali z bronią i zaczął zabijać. Tutaj trafił w wieku dwudziestu pięciu lat. Teraz miał dwadzieścia siedem i kartotekę choroby grubszą niż pacjent onkologiczny leczony wręcz od urodzenia do późnej starości.

-Kiedy wszyscy zjedzą kolację.- Skrzywiłam się na dźwięk tego głosu, a do tego poczułam jak wzrok wszystkich skupia się na mnie. Jako jedyna miałam pełną miskę. Odłożyłam łyżkę i odsunęłam się od stołu.

-Nie jestem głodna.- Powiedziałam, nie podnosząc wzroku z kolan.

-Ale nic nie zjadłaś!- Od razu zmierzyłam rudzielca morderczym wzrokiem, na co ten posmutniał, a w jego oczach pojawiły się łzy.- Nie patrz się tak na mnie.- Wymamrotał, opuszczając wzrok.

-Weroniko...- Na moim ciele pojawiły się ciarki, kiedy wymówił moje imię.- Mamy święta trzeba...

-Się miłować.- Dokończyłam za niego, łącząc nasze spojrzenia. Jego zielone i moje wręcz czarne tęczówki. Wpatrywaliśmy się tak w siebie, a ja starałam się nie rozpłakać i uciec. Znowu zgrywałam silną, kiedy w środku rozpadałam się w drobny mak.

-I nie zmuszać pacjentów do jedzenia tych pomyj.- Na brzmienie tego głosu, mimowolnie na mojej twarzy pojawił się uśmiech, a w oczach księdza dostrzegłam obrzydzenie. Na swoim ramieniu poczułam jego dłoń, a w następnej sekundzie w moich dłoniach pojawił się niewielki pakunek.- Wesołych świąt.- Wyszeptał, pochylając się nad moim uchem.

Spojrzałam na paczkę w moich dłoniach i powoli zaczęłam rozpakowywać prezent. Już po chwili leżało przede mną skórzane pudełko. Podniosłam jego wieko, a tam przed moimi oczami pojawił się niewielki, srebrny zegarek. Od razu założyłam go na nadgarstek, przyglądając się jego tarczy. Wskazówki poruszały się w drugą stronę.

-On...- Zaczęłam, ale mężczyzna od razu mi przerwał.

-Czas płynie wstecz po to, abyś mogła zrozumieć swoją przeszłość. Wrócić do niej i naprawić błędy.- Powiedział, a następnie odsunął się ode mnie i zwrócił do Josepha.- Skoro Weronika zjadła i otworzyła swój prezent uznaję, że może już stąd odejść.

I Fear No DeathWhere stories live. Discover now