XXVI.

112 5 0
                                    

-Joseph powiedział, że nazywam się Weronika.- Powiedziałam do Philipsa, mieszając w zupie łyżką.- To imię jest mi dziwnie znajome. Chyba czuję z nim jakąś więź.- Dodałam, starając się nie dać po sobie poznać, że wiem jak się dokładnie nazywam. Nie ufałam mu, tak samo jak każdej innej osobie włącznie z samą sobą.

-Mówisz o tamtym Klesze?- Spytał i prychnął, biorąc łyżkę zupy do ust. Ja nie mogłam jej przełknąć. Smakowała jak woda z pokruszonym chlebem i czosnkiem.- Nazwałem cię Nila, bo tak mi się podoba. Jego wymysły to inna sprawa. Nie kierowałbym się nimi.- Mruknął i pochłonął do końca swoją zupę. Następnie wskazał na moją miskę i spojrzał na mnie pytająco.- Mogę?

-Jasne.- Podałam mu talerz, a on zabrał się za dokończenie mojej porcji. Uśmiechnęłam się pod nosem, a następnie postanowiłam rozejrzeć się po stołówce.

Wokół mnie siedziało pełno mężczyzn i tylko gdzieniegdzie pojawiały się pielęgniarki w kolorowych fartuszkach. Większość pacjentów miało na sobie szare dresy i białe koszulki. Ja wyróżniałam się na ich tle i nie była to tyle wina mojej płci, a ubrań. Smiley uznał, że nie mogę wiecznie chodzić w białych koszulach nocnych, bo wyglądam jak typowe dziewczynki z horrorów. Uznałam to za komplement, ale każdy się domyśla że on nim nie był.  Tak więc siedziałam w czarnych jeansach i grubym wełnianym swetrze tego samego koloru. Dziękowałam mu za to na każdym kroku, co on zbywał machnięciem ręki. Mówił, że to dla jego dobra psychicznego i ja nie mam w tym żadnego udziału. W zasadzie nie wiedziałam co nas naprawdę łączy. Chociaż jak tak o tym myślę, to brzmi naprawdę głupio.

Spędziłam tutaj zaledwie dwa tygodnie, a już patrzę się na swoje życie uczuciowe. Sama nie wiem dlaczego, ale mam dziwne wrażenie, że ono nie było dla mnie nigdy ważne i starałam się je wyciszyć do minimum. Czułam się jakbym nigdy nie potrafiła właściwie wyrażać swoich uczuć, ukrywając je w zaciszu własnej podświadomości. Dlatego też postanowiłam przestać ukrywać to co sądzę i pozwolić sobie na wolność. W zasadzie nie miałam nic do stracenia. Nie wiem kim jestem, jaka byłam i jaka w zasadzie być powinnam. Mogę stworzyć nową siebie, pozwalając sobie na to, na co mam żywnie ochotę.

Tak więc mogę śmiał stwierdzić, że Smiley coś do mnie czuje. Nie wiem co to dokładnie, ale do nikogo nie zwraca się z taką życzliwością jak do mnie. O ile jego zachowanie za takie można uznać. Innych pacjentów najzwyczajniej w świecie ignoruje, a personel szpitala traktuje jak powietrze. Kiedy coś do niego mówią, on patrzy na nich jak na bezmózgów, cmoka z zatroskaniem i powoli jak do dziecka, tłumaczy im że od tego typu spraw jest ordynator. Co ciekawe byłam jego jedyną pacjentką, bo jak na razie żadnej kobiety oprócz mnie nie było na oddziale. Ten szpital w zasadzie był inny od reszty. Tłumaczyli mi to jeszcze w więzieniu, ale niewiele zrozumiałam z ich bełkotu. Dopiero Philips wyjaśnił mi to po ludzku.

Otóż szpital Briarcliff był miejscem, gdzie osoby chore psychicznie i ze skłonnościami do zachowań sadystycznych, miały przystosować się do życia na wolności. Mogli chodzić luźno po terenie ośrodka, spotykać się ze znajomymi i nawet robić zakupy. Oczywiście było to pod nadzorem opiekuna i pod warunkiem, że ordynator poprzez długie leczenie zyskał pełny obraz psychiczny pacjenta, wraz z pozwoleniem sądu. Tak więc nie łudziłam się, że zobaczę kiedyś świat zza bram tego bagna. Z drugiej jednak strony było tutaj przyjemnie. Zajmowałam się szklarnią, miałam dostęp do biblioteki, a na specjalnie życzenie i w ramach terapii zyskałam dostęp do szkicownika z kilkoma kredkami. O dziwo potrafiłam rysować, a dłonie nieraz same prowadziły mnie tworząc rzeczy, które były bezimienne, a jednak czułam z nimi jakąś więź. Tak było i tym razem, kiedy wyciągnęłam na stół notatnik i otworzyłam go na niedokończonym rysunku. Przyłożyłam ołówek do kartki i zaczęłam nakreślać kolejne linie, pozwalając sobie na chwilę oderwanie się od Smiley, który pochłaniał moja zupę.

I Fear No DeathWhere stories live. Discover now