XXIII.

55 5 0
                                    

Wpychając po raz ostatni szpadel i wyrzucając z dołu grudkę ziemi, poczułam jak nieuchronnie zbliża się koniec jakiegoś etapu mojego życia. Koniec ciągłej pogoni i wierzenia w idee rodziny, szczęśliwej rodziny. Z Timem i Brianem byliśmy razem, bo tak działa życie. Najpierw jesteś rodziną, macie wspólny dom, razem się bawicie, później wspieracie w okresie szkolnym, aż zaczynacie się mijać. Jeden zaczyna związek, inny odkrywa pasję życia, jeszcze inny zaczyna pracę i zaczyna się oddalanie od siebie. Jeden się z tym pogodzi, pójdzie swoją drogą, a drugi nie potrafi dorosnąć do tej naturalnej kolei rzeczy.

I ja byłam niezaprzeczalnie tym drugim. Prawdopodobnie spowodowane było to traumami, jakie zakorzeniła we mnie matka. Razem z braćmi byliśmy w tym bagnie, nikt inny nie był w stanie zrozumieć tego co przeżywamy na co dzień w domu. Z drugiej strony, nikt nawet o tym nie wiedział, w końcu to działo się za zamkniętymi drzwiami. A później oni nagle zniknęli i zostawili mnie w tym samą. W tym szambie, które nigdy nie zostało opróżnione. Nie pogodziłam się z ich znieknięciem, czułam że to wszystko zostało zignorowane. Jednak w momencie kiedy dowiedziałam się, że jednak żyją, moje życie z równi pochyłej, zamieniło się w strome zbocze kierujące mnie do dna. Wiedziałam, że to ku temu prowadzi, ta nieustanna walka z wiatrakami. Nie wiedziałam jednak, że zamiast dna spotkam się z postacią bez twarzy, która jak mur będzie stała za moim celem i nawet kiedy udało mi się go dotknąć, jego macki znajdowały się milimetry od moich dłoni, żeby w każdym momencie móc oderwać mnie od nagrody.

Okres kiedy żyłam pod jego protekcją, był tą złudną nagrodą. Poczuciem osiągnięcia celu. Satysfakcją.

Teraz, po upływie kilku tygodni, rozumiałam że to musiało się tak potoczyć. Problemem nie byłam ja, nie nazwałabym nim też Briana, ale jednak to on stanął na drodze żebym mogła stworzyć z Timem na powrót rodzinę. Kochał mnie, a ja pomimo że przez tyle lat nie potrafiłam tego przyznać, kochałam jego. Obrzydzało mnie to uczucie, broniłam się przed nim, ale kiedy stanęło przede mną, dałam mu się w całości pochłonąć.

Nie żałowałam tego przez sekundę, nawet kiedy Jason podjechał autem i skierował się do bagażnika. Bolało mnie tylko to, że to on musiał za to ponieść najwyższa cenę, jaką było życie.

-Musisz wyjść, bo inaczej zakopię cię razem z nim.- Powiedział Jason, podając mi dłoń w rękawiczce. Skorzystałam z jego pomocy i już po chwili stałam obok niego. Przyglądałam się jak chwyta ciało Briana, w całości owinięte białym prześcieradłem i przewiązane sznurami. Nie wyglądał to jak pogrzeb, a raczej próba ukrycia zwłok. Pusta łąka za lasem, najbliższy dom oddalony kilka kilometrów na północ, czarne auto, dwójka ludzi i środek nocy.- Musisz go delikatnie popchnąć.

Słuchając Jasona, który już znajdował się w dole, delikatnie przepchnęłam zwłoki, aby ten mógł je chwycić i położyć w dole. Następnie wyszedł, cicho westchnął i złapał za szpadel.

-Ostatnie słowa?- Zapytał, a ja kiwnęłam twierdząco głową i odchrząknęłam.

-Jestem kurewsko wściekła i zarazem strasznie smutna, że nie żyje.- Powiedziałam, zdając sobie sprawę, że nie są to najlepsze słowa na pożegnanie człowieka, który kochał mnie najczystszym rodzajem miłości. A ja potrafiłam to odwzajemnić.- Jesyem wdzięczna mu za to, że przy nim mogłam na chwilę stać się ponownie zwykłym człowiekiem, o ile zwykłością można nazwać życie w mackach tego skurwiela.

-Już nie Operetora?- Zapytał z przekąsem czerwonowłosy, przez co delikatnie dźgnęłam go łokciem w żebra.

-To nie było przeznaczenie Briana.- Powiedziałam już mniej dostojnym głosem, tym samym rezygnując z przemowy, a stawiając na dialog z Jasonem.- To, że znalazł się w rękach mojej matki było przypadkiem, tak samo jak to, że się z nami wychowywał i musiał przeżywać to co my, aby na końcu wpaść w dół, którego dnem okazywała się śmierć.

I Fear No DeathWhere stories live. Discover now