VII.

179 10 0
                                    

Moje nagie stopy odbijały się od mokrego bruku, jednak ich dźwięk tłumiony był przez ciągłe uderzanie kropel deszczu o ziemię. Wiatr był tak silny, że przed moimi stopami łamały się gałęzie, a ja musiałam unikać ich, aby nie zranić się w stopy. Wokół panowała ciemność, którą rozjaśniały tylko kolejne błyskawice przecinające czarne niebo. Ja już nawet na nie nie reagowałam. Kolejne krzyki i wyzwiska mojej matki odbijały się jak obuch w mojej czaszce. Już od dawna nie kontrolowałam swoich łez i głośnych krzyków, które wyrywały się z mojego zdartego już gardła. Chciałam uciec z tamtego miejsca jak najszybciej i najdalej, jednak moje nogi zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Wiatr miotał mną jak liściem, przez co musiałam się chować między budynkami. Na sobie miałam wyłącznie koszulę nocną i wełniany sweter, który i tak w tym momencie był przemoczony na równi z ziemią. Było mi wszystko jedno,a  gdzieś podświadomie miałam nadzieję na to, że uderzy we mnie piorun i spali żywcem.

Przed oczami jaśniała mi jej twarz i zakrwawione oczy, z których jaśniała czysta nienawiść. Starałam się chociaż na chwilę wymazać te obrazy z umysłu, ale one wracały. Do tego dochodziło uczucie bycia ciągle obserwowanej. Czułam na sobie wzrok tego czegoś, co powodowało u mnie kaszle i nudności. Skoro piorun nie chce mnie wykończyć, to wypluję własne płuca. Ciągle kaszlałam, aż w końcu musiałam się zatrzymać i wypluć flegmę, która zbierała mi się w ustach. Do upragnionego celu nie zostało tak daleko jakby się wydawało, ale dla mnie to były kilometry. Pomimo padającego wokół deszczu miałam sucho w ustach, a z mojego nosa zaczęła lecieć krew. Z każdą chwilą czułam się coraz słabiej, ale mój cel już był niedaleko. A dokładniej musiałam tylko zapukać w ciężkie, czarne drzwi, nad którymi wisiał czerwony szyld z złotym napisem.

Przyłożyłam pięść do drewna, ale zdałam sobie sprawę, że nic nie usłyszy. Wokół panowała burza i nie było prądu. Mimo to zaczęłam z resztek sił uderzać w drzwi, licząc tak właściwie na szczęście losu. Zamknęłam swoje powieki, szepcząc pod nosem ciche prośby. Zamiast jego delikatnych dłoni na swoim ciele, zaczęłam czuć szorstkie liny, które powoli oplatały się na moich rękach. Krzyknęłam z przerażeniem, opierając się plecami o drzwi sklepu. Za mną jednak była pustka, a sznury zniknęły tak szybko jak się pojawiły. Opadłam na mokry bruk, ukrywając twarz w trzęsących się dłoniach. O ile dwie minuty temu miałam jeszcze jakieś nadzieje, teraz po prostu siedziałam, licząc na to, że to tylko zły sen. Nagle jednak poczułam jak drzwi się otwierają, a ja tracę oparcie. Powoli podniosłam się na proste nogi i stanęłam przed nieskazitelnie idealnym Jasonem. Mężczyzna miał na sobie piżamę i sweter, a w dłoni trzymał świeczkę. Spoglądał na mnie ze zdziwieniem, nie wiedząc dokładnie co się dzieje. O ile w ogóle mnie poznał. Miałam zaczerwienione oczy, a czarne kosmyki włosów opadły mi na twarz. Do tego byłam cała mokra.

-W-weronika?- Wyjąkał cicho, a ja delikatnie pokiwałam głową, nie mogą wykonać żadnego ruchu. Widziałam jak odkłada świeczkę na ladę i złapał mnie za dłoń, wciągając do ciepłego sklepu. Od razu po zamknięciu drzwi na klucz zamknął mnie w swoich ramionach, delikatnie głaszcząc po kompletnie przemoczonych włosach.- Kto ci to zrobił?

-M-matka...

-Dlaczego?

-Widziałam go.- Wyszeptałam, spuszczając wzrok, ale on tego nie widział.- Ona powiedziała, że to mój wymysł, że mam schizofrenię.

Mężczyzna milczał głaszcząc mnie nadal bo włosach. W jego ramionach czułam się bezpiecznie, ale mimo to nadal czułam to dziwne uczucie bycia obserwowaną. Delikatnie wyszłam z objęć Jasona, patrząc na drzwi. Na szybie pojawiły się czarne macki, szukając przejścia do środka sklepu. Cicho krzyknęłam, odsuwając się do tyłu. Mężczyzna także spojrzał na witrynę, jednak nie wzbudziło to na nim wrażenia. Czyli to musi być moja głowa. 

I Fear No DeathNơi câu chuyện tồn tại. Hãy khám phá bây giờ