Rozdział 88 6/6

473 25 36
                                    

Patrzyłam przez okno jak odchodzą.
Jak idą do niego.
Beze mnie...

Patrzyłam przez okno jak grupka przyjaciół stoi i czeka na jednego z nich.
Jak woła go.

Tak bardzo chciałam być z nimi.
Razem z nimi iść do Starcout.
Byłam im potrzebna...

-Zrozum-przerwał moją nostalgię Hopper-Ja chcę cię tylko chronić.
Jego słowa były ciepłe, troskliwe, a dotyk na moim ramieniu niemalże czuły.
-A więc zrozum-powiedziałam jak on-Ze próbując ochronić mnie za bardzo, również możesz mnie skrzywdzić.
Spojrzałam złowrogo w oczy opiekuna, lecz ten nic nie odpowiedział.

Zrozumiałam ze nic u niego nie wskóram.
Odwróciłam się napięcie i ruszyłam w stronę mojego pokoju.
-Elev.
Odwróciłam się zaintrygowana imieniem, jakiego użył.
-Szpara na dziesięć centymetrów.
Zrozumiałam.
Pokiwałam głową na zgodę i ruszyłam do mojego azylu.

Zatrzymałam się jednak przy wejściu i powiedziałam cicho.
-Pół szczęśliwi...
Nie wiem czy mężczyzna mnie usłyszał.
Nie odwróciłam się nawet by to sprawdzić.
Usiadłam na ziemi i obwiązałam oczy czarną chustką.

Chciałam znaleźć Starcout.
Chciałam znaleźć złote włosy współgrające z popołudniowym słońcem.
Nie znalazłam ich.

Zamiast tego przeniosłam się do ocienionego pomieszczenia. Stałam na wprost starszego ode mnie chłopca.
Jego opalona na słońcu skóra, skrywająca wyćwiczone na siłowni mięśnie, jego złote loki spływające aż do ramion, jego doskonałe, wyrzeźbione na wzór ideału ciało było lśniące i żywe.

Jednak błękitne oczy, wręcz skradzione Max, były...martwe.

Piękne i głębokie, aczkolwiek puste i smutne.
Nie znałam tego chłopaka, ani nie wiedziałam dlaczego przeniosłam się akurat do niego, ale musiał mieć on jakiś związek z nim.

...Lub być związany...

Wyciągnęłam drżącą dłoń w stronę wpatrującej się w nicość sylwetki. Nie wiedziałam dokładnie co chcę zrobić. Po prostu musiałam mu jakoś pomóc...

Wtedy masywna dłoń złapała moje palce, a przerażająco pusty wzrok skierował się na mnie.
Po plecach przebiegły mi dreszcze.

Muskularny chłopak zniknął, a ja pojawiłam się na plaży.
Niebo było ciemne, a morze wzburzone.
Gdzieś przede mną rozciągał się okropny wir.
Lecz z tyłu głowy wciąż widziałam pusty, bezdenny wzrok, zatracony w moim niczym ostre pazury.
Zupełnie jakby chciał bym się tu znalazła.

Gdzieś z przodu dobiegły mnie krzyki...
Ruszyłam w stronę wiru.

Im bliżej epicentrum byłam, tym fale okrutniej biły piach na brzegu, a niebo z każdym kolejnym krokiem robiło się coraz bardziej krwiste.

Zobaczyłam chłopca. Malutkiego chłopca o jasnych oczach i złotych włosach do uszu.
Biegł z morza a w dłoniach trzymał deskę.
Uśmiech rozświetlał jego twarz.
Niebo się przejaśniło, a fale na powrót stały się spokojne.
Podążyłam za błękitnym wzrokiem.
Piękna kobieta tańczyła w piasku, a pełne usta wydobywały z siebie melodyjny śmiech.
Jasne oczy, zupełnie jak u chłopca, zwróciły się na drobną sylwetkę biegnącą w ich kierunku. Zabłysły nowym światłem.
Miłością.

Podeszłam bliżej matki i dziecka, pragnąc jeszcze bliżej znaleźć się tego szczęścia i ciepła, bijącego od nich.
Jednak gdy zrobiłam krok w ich stronę, fale znów się wzburzyły, a niebo zrobiło czarne.
Poszłam dalej.

Milevens wayWhere stories live. Discover now