Rozdział 15

654 42 0
                                    

W tym momencie czułam się jak superman.
Moje ruchy miały prędkość błyskawicy.
Ubranie.
Uczesanie.
Umycie się.
Kiedy wychodziłam z garderoby zauważyłam, że drzwi były uchylone.
Czyżbym ich nie domknęła?
Ale Johnatana też nie było tam gdzie go zostawiłam. Może zszedł na dół-pomyślałam.
Dokończyłam poranną toaletę, zapakowałam szybko jakiś plecak i zbiegłam prędko po schodach.
Johnatan Byers stał z moją mamą w kuchni i plotkował z nią jak gdyby nigdy nic. Stałam tam jak wryta i gapiłam się na ten niecodzienny obrazek.
-Ooo, już jesteś Nan. To co, idziemy?-spytał wesołym głosem, a ja poczułam że się rumienię.
Kurde, Nancy. Ogarnij się, bo nie możesz pozwolić byś czuła się tak przez przyjaciela.
Nie możesz rumienić się za każdym razem, gdy on tak na ciebie powie. To chore...
Ale oczywiście nic na to nie mogłam poradzić, to po prostu było tak urocze i słodkie, że moje policzki zagotowywały się same.
-Jasne. Chodźmy.-powiedziałam z uśmiechem i miałam nadzieję, że do czasu aż wyjdziemy z tego domu moja mama nie powie niczego głupiego, bo wtedy całkowicie spaliłabym buraka.
-Co im powiedziałaś o Mike'u?-spytał kiedy już siedzieliśmy w samochodzie.
-Słucham?-odparłam zdezorientowana
-Jaki kit wcisnęłaś swoim rodzicom że nie martwią się o Mike'a-sprostował Johnatan.
-Oh, powiedziałam że mają wycieczkę kilkudniową, a później zatrzyma się na nocowanie u Lucasa. Chociaż myślę że nie musiałam nic mówić. Oni i tak nie przejmują się tym co my robimy.- Chłopak był trochę zdziwiony moją odpowiedzią, ale pomimo że prowadził auto, objął mnie wolną ręką i pomasował kojąco po ramieniu. Nie powiem, podobało mi się to.
Po chwili jazdy stanęliśmy po domem brata Willa, co w sumie mnie nie zdziwiło, bo mówił że jedziemy do niego.
-Chcesz czegoś? Picie? Coś do jedzenia?-spytał, gdy byliśmy już w jego domu. Szczerze, to nie jadłam śniadania, ale nie miałam specjalnej potrzeby zmienienia tego stanu rzeczy.
-Nie, dziękuję.
Usiadłam na sofie w salonie, gdzie był wypisany wielki alfabet z wywieszonym lampkami choinkowymi. Ponoć to poprzez niego Joyce rozmawiała z Willem. Johnatan przysiadł się do mnie i choć o nic nie pytałam, wyjaśnił mi całe zajście z telefonem które miało miejsce jeszcze chwilę temu. Nie skończył opowiadać swojej historii, bo ktoś zadzwonił do drzwi a ja domyśliłam się co było dalej.
Podeszliśmy otworzyć oboje i nikogo nie zdziwił fakt, że w drzwiach stał szeryf Hopper. W sumie liczyłam na to...

Pojechaliśmy z nim do szkoły, gdzie zniknęły dzieci. Od wejścia bił okropny odór zepsutej krwi, obecnej tam w hektolitrach. Oczywiście były wakacje, więc dzieci nie chodziły do szkoły. I tak by nie chodziły-pomyślałam-przecież była dodatkowo zabezpieczona przez policję.
Krew była na podłodze, ścianach i suficie...wszędzie. Drewno w sali przyrodniczej zgniło od jej nadmiaru. Dodatkowo tablica była wgnieciona. Wszystkie żarówki spalone, a wszelkie meble w sali były rozsunięte jakby torowały drogę bestii wprost do dzieci.
Albo na odwrót...

Widać było po Szeryfie kiedy przyjechał, że chyba zarwał nockę, ale teraz wyglądał na bardzo przejętego. Myślę że bardziej przejął się dziewczynką niż Mike'iem. W końcu już ją poznał, widział na co ją stać.
Czyżby odezwało się w nim poczucie tacierzyństwa??
Czyżby martwił się o dziewczynkę z lasu??
To było jedno z pytań na które nikt nie znał odpowiedzi...
A jednak coś się zmieniło w mężczyźnie kiedy przejął sprawę Eleven i Mike'a. Nie umiałam powiedzieć dokładnie co, ale jeszcze się tego dowiem...

Milevens wayWhere stories live. Discover now