GAMA*
Stojąc w oknie, bez słowa patrzyłam na odjeżdżającą karetkę, która zabrała ze sobą Lorine wraz z magicznym pasażerem na gapę. Ratownicy otrzymali ode mnie szczegółowy przebieg całego wypadku, który zmyśliłam na potrzeby chronienia jednej z małych bohaterek. Spodziewałam się, że później będą mnie straszyć policją jako głównego świadka, ale na tę chwilę nie liczyły się dla mnie konsekwencje. Bardziej liczyło się to, co powiedziała mi później Belyy, gdy stan jej właścicielki nieco się pogorszył oraz to, co mi przyniosła.
Wzięłam w dłonie trzy, chłodne płytki z wyrzeźbionymi wizerunkami zwierząt. Fragmenty Artefaktu... Artefaktu, który został zniszczony na długo przed I wojną światową przez arcyksiężną Koburg, której nie pomógł ani on, ani miracula Biedronki i Czarnego Kota. Jej mąż nie zmartwychwstał, chociaż chwytała się wszystkich możliwych sposobów. W swej pysze zapomniała jednak, że zniszczyła coś, co było ważne dla nas wszystkich, a czego szczątki trzymałam teraz w dłoni.
Zamyślona wyszłam z salonu, przeszłam do korytarza i udałam się do piwnicy, w której trzymałam wszystkie materiały i kopie kopii kilkunastu lat badań nad magią. Gdy pchnęłam odpowiednie drzwi, zadrżałam. Na śmierć zapomniałam, że w niższych partiach kamienicy panowały arktyczne warunki. Westchnęłam. No nic... Trzeba się było poświęcić.
Wkroczyłam więc do środka, zapalając światło, które rozlało się trupim kolorkiem po zagraconym pomieszczeniu. Oceniłam je wzrokiem. Zapchane księgami po brzegi regały, ściany obwieszone korkowymi tablicami, które z kolei były oblepione rysunkami i pobazgranymi kartkami, stół wypełniony mapami. Moja pracownia. Miło było się w niej znowu znaleźć.
Niczym zahipnotyzowana odłożyłam ostrożnie fragmenty na terytorium Azji i sięgnęłam po kilka książek, które otworzyłam na odpowiednich stronach. Znałam treść tego, co chciałam znaleźć, ale musiałam się upewnić, że miałam rację.
Chwyciłam bez namysłu za lekturę w lwim kolorze. Rycina na jednej z ostatnich stronic przedstawiała batalię wiedeńską z 1683r. Nie skupiała się jednak na uzbrojeniu poszczególnych armii czy samej taktyce dowódców tylko na dwóch posiadaczach miraculum. Na Lwie Lwowskim i Orle z Merzifonlu, którzy oboje pożegnali się ze światem w tym właśnie czasie. A przynajmniej tak wszyscy sądzili...
Według miejscowych legend udało mi się ustalić, że Orzeł z Merzifonlu dostał się później do polskiej niewoli, a gdy już został z niej wykupiony, otrzymał w prezencie od swej rodziny zielony, jedwabny sznur. Lew Lwowski natomiast padł ofiarą własnej mocy i zamienił się w kamień. Zerknęłam na płytkę. Była złota, co znaczyło, że moc wciąż w niej płynęła. Czyli w tym podaniu musiało być ziarno prawdy...
- A więc Lwów... - szepnęłam sama do siebie, odgarniając papiery na bok i patrząc na mapę Ukrainy.
Od miasta dzieliło mnie jakieś 1900 km... Aby wyruszyć, musiałam mieć odpowiedni bagaż, zapas ubrań, jedzenia, leków i innych potrzebnych do podróży przedmiotów. Dodatkowo, musiałam zakupić bilet lotniczy, aby nie zasuwać przez Europę na piechotę. Nie mogłam również zapomnieć o paszporcie, który należało odnowić, ponieważ termin ważności poprzedniego upłynął kilka miesięcy temu. Przydałaby się również jakaś solidna taśma bądź lina, aby złapać i związać dziadka, który mógłby utrudniać mi małą wycieczkę. Przy dobrych wiatrach, uda mi się wyruszyć na Ukrainę w okolicach stycznia lub lutego, w ostateczności marca. Oczywiście, pod warunkiem, jeśli ta podróż miała być moim życiowym celem.
Tak się fatalnie złożyło, że nie była. Z jednego prostego powodu... Mianowicie, posiadałam składniki, które mogłyby pomóc mi w "ożywieniu" pana Lanckorońskiego. Spowodowałoby to pewnie u niego nieodwracalny szok, gdyby faktycznie mi się udało, ale przynajmniej wróciłby do świata.
Zerknęłam jeszcze szybko na pozostałe płytki, odkładając przy tym tę z lwią paszczą. Dwie z nich świeciły się na złoto, jedna błyszczała od nadmiaru srebra. Na tej siwej widniała rozdziawiona, gadzia paszcza. Wąż... Czyli dla Gyvate nie było już nadziei. Ale może dla Rysia jeszcze jakaś była?
Bez większego namysłu zabrałam ze sobą odpowiednie fragmenty Artefaktu i udałam się do prowizorycznej szklarni, która mieściła się dosłownie za rogiem. Tak jak poprzednio, zapaliłam światło, które rozlało się po pomieszczeniu, a do moich nozdrzy dotarł mdlący zapach ziół, od którego miałam ochotę kichnąć. Miałam już w głowie przygotowaną listę roślin, z których powinno się udać przygotowanie "magicznego napoju", więc niemalże intuicyjnie zaczęłam zrywać żółte kwiatki bylicy, listki chińskiej herbaty, nasiona rivei, główki maku oraz owoce wilczej jagody. Wszystko to nabrałam w sukienkę, z której dołu stworzyłam prowizoryczny koszyczek i z takim bagażem poszłam do kuchni, aby upichcić kolejną w mojej karierze truciznę, która po około trzydziestu minutach zaczęła sobie wesoło bulgotać w garnuszku.
W międzyczasie do kuchni wleciała nawet Collie, ale gdy zobaczyła zabójczy, fioletowy kolorek mikstury, złapała się za główkę, pokręciła nią zrozpaczona, po czym uciekła, aby poskarżyć się Cixxi. Sama już nie wiedziałam, czy była to troska o moje zdrowie, czy kolejna obsesja tych nieznośnych stworzeń...
.........................................................................
Delikatnie nałożyłam maść na opuszki palców i wtarłam ją w płyteczkę z Lwem. Sama nie wiedziałam, czego po niej oczekiwałam. Może chciałam, aby uruchomiła holograficzną wiadomość od swego ostatniego właściciela, może chciałam, aby udostępniła mi listę strzeżonych przez amerykański rząd plików albo żeby powstała i zatańczyła taniec hula? Do tej pory się zastanawiam, ale prawda okazała się być gorzka jak lekarstwo na grypę. Otóż... Nie wydarzyło się nic. Absolutnie nic...
- Nooo... Nie taki miał być efekt - mruknęłam niezadowolona pod nosem - No nic! Spróbujmy z następną! - mówiąc to, sięgnęłam po szczątki z wizerunkiem Rysia, po czym powtórzyłam całą operację.
Tym razem również nic się nie wydarzyło. Zdenerwowana ściągnęłam lateksowe rękawiczki i rzuciłam nimi o blat stołu. Szlag! Tyle lat zdobywania wiedzy i pracy nad magicznymi przedmiotami. Wszystko po to, aby raźnym krokiem dojść do kolejnej porażki w mojej "zawodowej" karierze.
- Może Artefakt to bujda? - zapytałam sama siebie - Nie... Niemożliwe! Gdyby był zmyślonym mitem, to miracula by nie istniały. Może to ja coś źle... - I JAK NIE TRZAŚNIE!
................................................................................
Belyy siedziała cichutko w kieszeni kurtki swojej pani i starała się usnąć, mimo narastającego w jej niewielkim serduszku niepokoju. Gdy zastanawiała się nad stanem Lorine, czuła wyrzuty sumienia, obwiniając się za spowodowanie całego wypadku. Kwami doskonale wiedziało, że gdyby wyjawiło prawdę dotyczącą Mroźnego Pocałunku Irbisów, to dziewczyna nigdy nie wybiegłaby wściekła z domu, aby uzyskać potrzebne do odczarowania Czarnego Kota odpowiedzi. Tylko, że Belyy najzwyczajniej w świecie nie mogła niczego jej zdradzić. Według stworzenia, Lorine była zbyt wrażliwa na cierpienie innych osób, a pełna wiedza dotycząca miraculum Irbisa doprowadziłaby do uwolnienia wszystkich, którzy stracili życie z rąk dawnych Śnieżnych Panter.
Nagle wiozącą ich karetką wstrząsnął olbrzymi huk, który wręcz podrzucił pojazd do góry i zafundował mu solidne dachowanie. Wszystko w środku skrzypiało, trzeszczało, jęczało i przewracało się na różne strony. Belyy wychyliła nawet główkę z kieszeni, aby sprawdzić, co się działo, ale szybko ją schowała, aby nie oberwać lecącą w jej kierunku apteczką. Przerażone głosy ratowników, którzy, o ironio, sami błagali w tym momencie o pomoc wcale jej nie pocieszyły. Wręcz przeciwnie! Nie zważając już na żadne śmigające z werwą przedmioty wykorzystywane w medycynie, wyskoczyła z bezpiecznego schronienia, sama właściwie nie wiedząc, po co.
Chwilę później wszystko ucichło, a przynajmniej tak się wydawało. Mężna służba zdrowia oraz ich pacjentka leżeli sobie spokojnie z widocznymi na ciele ranami po efektownym kursie powietrznego driftowania. Stan kierowcy pozostawał natomiast nieznany, albowiem Belyy nie chciało się go sprawdzać. Poza tym, w przedniej szybie ziała dziura wielkości piłki do koszykówki, co również mogło świadczyć o tym, iż ów człowiek ( albo jego zwłoki ) znajdowały się gdzieś na dymiącej się ulicy.
- Czy tym razem też to byli Moskale? - zachrypiał męski głos spod sterty strzykawek i bandaży, a na sam jego dźwięk sierść na karku Belyy zjeżyła się niebezpiecznie.
- Nie... Przecież ty nie żyjesz! Wracaj do umierania! - pisnęła ze złością.
- Z czego umarłem? Nie mów, że z rozpaczy! - góra złożona ze szpitalnego sprzętu zachwiała się niebezpiecznie, aż w końcu wybuchła i rozleciała się na różne strony.
Wyłonił się z niej młody chłopak odziany w niemodny już, płowy mundur w czarne kropki, wojskową czapkę z frędzlami i długim daszkiem, ciemne buty i rękawiczki w tym samym kolorze. U boku zwisał mu pędzel niczym szlachecka szabla.
- Zaraz dopiero poczujesz rozpacz, jeśli się stąd łaskawie nie zawiniesz.
- Uno momento, bella! - młodziak poprawił swe nakrycie głowy i rozejrzał się uważnie po wnętrzu zdemolowanej karetki - Cóż to za dziwy się tu wydarzyły?
- Ty mi to łaskawie wyjaśnij! Nie objawiłeś się prawie od wieku! Jesteś najbardziej upierdliwym... Kto ci w ogóle dał miraculum?! - krzyknęła zła do granic możliwości Belyy - Jakim cudem zostałeś herosem?!
- A to prosta w odbiorze opowieść - zaczął chłopak - Dziewczyna mnie rzuciła, więc postanowiłem się powiesić na suchej gałęzi, jednak znalazł mnie pewien ksiądz dobrodziej, który wręczył mi tę broszkę - pstryknął palcami w biżuterię przedstawiającą rysia - Po czym rzekł: "Nie możesz być kochankiem, bądź bohaterem". Mądra rada, a ja zwykłem z mądrych rad korzystać. Słuchaj... Który tym razem mamy rok? Widzę, że jesteśmy w jakiejś futurystycznej, nowoczesnej maszynie. To ta słynna kolej, o której rozprawiał Ivan?
- Nie, to karetka. Wiozła ranną... Chociaż teraz to chyba rannych.
- I to moja wina? - żachnął się Ryszard.
- A kogo innego?! Wyskoczyłeś tu jak Filip z konopi! Może chociaż zdradzisz cel swej wizyty?
- Kiedy ja go nie znam! Nie wiem, co się wydarzyło! To.. Po prostu... O tak! - klasnął w dłonie - Czary, magia, romantyzm pełną parą!
- Dlaczego ty nie umarłeś podczas tego romantyzmu?
- Bo twój pan zawiódł na całej linii i dał się zabić Czarnej Śmierci - wyszczerzył się szeroko młodzieniec - Ale, ale! Ten świat mi się podoba! Jest bardziej klimatyczny od wypełnionego śniegiem i Moskalami Sybiru! Przypomnij, jak to się zwało?
- Karetka.
- Ka-re-tka! Jakie dźwięczne i wdzięczne słowo! Toż to poezja! To co będziemy robić?
Belyy zakryła pyszczek łapkami. Nie, to nie mogła być prawda... Dlaczego akurat teraz i dlaczego właśnie on? Nawet nie chciała już tego komentować. Z Rysiem nic nie mogło pójść dobrze.
Witajcie! Wróciłam do Was cała i zdrowa i przyprowadziłam ze sobą Rysia, którego mogliście spotkać w "Bohaterowie cz.1" :D Mam nadzieję, że się cieszycie, bo wielmożny Ryszard trochę tu zabawi, wprowadzając (nie)zbędnego zamieszania. Następny rozdział pojawi się w piątek. Życzę Wam teraz dobrej nocy!
♥ GaMa ♥
P.S.: Zgadnijcie, jakie wielkie dzieło cytuje mężny kotek ;)