Blackwood stał przed lustrem, podziwiając w szklanej tafli własne odbicie. Lubił na siebie patrzeć, gdyż uważał, że było na co. Czy ktoś oprócz niego miał kwadratową szczękę, wąski, prosty nos, ciemny zarost i długie, kasztanowe włosy spływające na ramiona? No raczej nie, a przynajmniej on czegoś takiego nie zauważył. Oczywiście, nie liczył swej siostry, która była do niego bardzo podobna, ale jednak nie dorównywała mu urodą.
- Zrób coś w końcu ze sobą, bo żal człowieka bierze, jak na ciebie spogląda... - usłyszał za sobą żeński, zimny głos.
W lustrze pojawiła się kobieca dłoń, najpierw jedna, potem druga, która sięgnęła do jego muszki i poprawiła ją mocnym gestem. Zaraz potem objawiła się głowa z burzą rdzawych, ufryzowanych fal.
- Po prostu mi zazdrościsz, Kassandro, że to mnie pan Menendez wybrał do tego arcytrudnego zadania, a nie ciebie.
- Arcytrudnego? Żartujesz, prawda? Co może być trudnego w pilnowaniu socjopatycznej nastolatki? - prychnęła pogardliwie, na co Blackwood jedynie przewrócił wściekle szafirowymi tęczówkami.
- Przyznaj, jesteś zła, że cię pominął.
- Nie. Jestem zła, że wybrał akurat twoją osobę!
- Czyli jednak mi zazdrościsz, tak tyci tyci?
- Nie - odparła twardo z kamiennym obliczem Kassandra - Pragnę jedynie zauważyć, że ty zamiast pilnować tej całej Long, to się w niej zakochasz, a ona albo da ci kosza, albo najpierw cię wykorzysta i potem da ci kosza.
- Siostra, nie przesadzaj. To, że nikt cię nie chce, wcale nie oznacza, że ja też nie będę miał powodzenia u płci przeciwnej - Blacky zaśmiał się, a dźwięk jego śmiechu brzmiał jak ćwierkotanie skowronka wczesnym rankiem.
- Nie rozumiesz, że się o ciebie martwię? - syknęła kobieta, patrząc groźnie na mężczyznę, który zginał się w pół ze swojego prześwietnego żartu - Bardziej nadajesz się do pracy biurowej, a nie do skakania na dachach w obcisłym lateksie.
- W czym? - Blackwood otarł palcem łzę płynącą mu po policzku - W jakim lateksie?
- Nie mów, że nigdy nic nie słyszałeś o herosach z Francji. Wszyscy latają tam w takim materiale!
- Aaaaa... Chodzi ci o to bohaterskie przedszkole? O takiego blond kiciusia płaskiego jak deska i jego żółwiego koleżkę, który również nie ma żadnych kształtów? Błagam cię, Kassie! Jak mnie w lateks przyodzieją, to dopiero panny będą się oglądać! - krzyknął młodziak, prężąc muskuły, które były doskonale widoczne nawet pod opinającym je garniturem.
- Taaa... O ile najpierw je nie odstraszy twoja głupota i narcystyczne usposobienie.
- Ewidentnie brakuje ci poczucia humoru, kochana siostrzyczko. No dobra! Pokazuj mi to magiczne cacko, które przemieni mnie w niezniszczalnego Super Mana! - kasztanowowłosy przyklasnął radośnie, co nie współgrało z wyglądem dorosłego, poważnego mężczyzny.
- Trzymaj... - Kassandra wyciągnęła z przestronnej torebki długi, ciemny szalik w kratę i podała go bratu, którego zerknął niepewnie na część garderoby i owinął nią sobie szyję.
Gdy tylko materiał spoczął na ciele Whitakera, wokół rozbłysło jasne światło, a tuż obok zmaterializowała się mała istotka przypominająca kota. Stworzenie zlustrowało wszystkich wielkimi ślepiami z pionowymi źrenicami i rozejrzało się ostrożnie wokół.
- O rany! Chochlik! - krzyknął Blacky, podchodząc do potworka i dziobiąc go palcem w miękki brzuszek.
- Nie dotykaj mnie! I nie jestem żadnym chochlikiem! Jestem kwami i nazywam się Ssirt! - pisnęło stworzonko, wyrzucając na wierch dwa ostre kiełki.
- Ssirt... Śmieszne imię - stwierdził kasztanowowłosy z uśmiechem malującym się na ustach - Na mnie wołają Blacky. Zdradź mi, koteczku, co od ciebie będę w stanie uzyskać?
- Widzę, że przechodzimy do konkretów. Tak więc... Jak już wspomniałem, jestem kwami Kotka Rudego i obdarzam mocą. Dzięki mnie, zmienisz się w superbohatera, którego specjalną zdolnością będzie obezwładniająca słodkość.
- Aby być obezwładniająco słodkim, nie potrzebuję do tego magii. Wystarczy, że się uśmiechnę - Blackwood zademonstrował swą niesamowitą umiejętność, na co Ssirt strzelił oczami, zrobił smutną minkę i złożył śmiesznie łapki.
Kassandra przyłożyła dłoń do czoła i pokręciła głową. Trafił swój na swego... Jak tak dalej pójdzie, to oboje nie wykonają zadania, ponieważ będą konkurować ze sobą o miano najsłodszego.
- Panowie... - szepnęła ostatecznie - Cudownie, że się zakolegowaliście, ale nie czas na wygłupy. Pamiętajcie, że musicie się zegrać, aby w Paryżu osiągnąć swój cel. Tam będziecie mogli czarować innych wzrokiem.
- Czy ona zawsze tak przynudza? - zapytał Ssirt.
- Tak. Przynudzała już w łonie matki - odparł mężczyzna z takim wyrazem twarzy, że Kassandrze aż ręce opadły.
- Wiecie co? Róbcie, co chcecie - machnęła zrezygnowana ręką - Ja muszę iść na bankiet i tobie, Blacky, też radzę się tam zjawić, inaczej pan Menendez wyrzuci cię z pracy - powiedziała szybko, odrzucając do tyłu rdzawe fale i poszła, bujając z gracją biodrami.
- Jest z tobą spokrewniona, prawda? - rzuciło kwami do błękitnookiego, który tylko kiwnął na znak potwierdzenia.
- Tak, ale nadal sądzę, że jest adoptowana.
........................................................................
Blackwood wkroczył do bogato zdobionej sali w swym najlepszym garniturze i w błyszczących lakierkach. Uśmiechał się tak pięknie, że niektóre damy udawały, iż są zajęte piciem wina z kieliszków tylko po to, aby zakryć rumieńce, które pojawiły się na ich policzkach.
Teriza stała przy jednym ze stolików. Nosiła ciemno-fioletową suknię z odkrytymi plecami. Włosy miała upięte w kok, a dwa pojedyncze loki spadały jej na twarz. Dziewczyna trzymała w prawej dłoni naczynko napełnione lekko białawym płynem, który mieszała ze znudzoną miną. Widząc to, Blacky aż podskoczył, albowiem przypomniał sobie, że miał chronić uroczą Pawicę, a picie alkoholu poniżej osiemnastego roku było dla niej niebezpieczne. Przecież mogły jej wyrosnąć rogi albo inna paskuda!
Blackwood zerwał się, pobiegł w stronę Long, omijając po drodze zgrabnie kilku gości i zderzając się przy okazji z kelnerką, która zachwiała się, ale nie wypuściła tacy, aż doleciał do ciemnowłosej i zabrał jej kieliszek.
- Co ty robisz, panie Whitaker? - warknęła, patrząc się na niego spod byka - Życie ci niemiłe?
- Ja uwielbiam żyć, ale ty chyba niekoniecznie. Nie skończyłaś jeszcze osiemnastki, o ile się nie mylę - uśmiechnął się uroczo, po czym duszkiem wypił napój - Sok brzozowy?
- A co ty myślałeś? - prychnęła, zakładając ręce na piersi - Jestem rozsądną osobą i w życiu nie wzięłabym łyka alkoholu, będąc w takiej sytuacji, w jakiej jestem.
- W jakiej to jesteś sytuacji? - kasztanowowłosy nachylił się nad twarzyczką Terizy tak mocno, że zetknął się z jej nosem.
- Zbyt skomplikowanej, aby jeszcze ciebie w nią wpuścić. Poza tym... Nie jesteś w moim typie - uśmiechnęła się filuternie, odchodząc nieco dalej.
- Zaczekaj! - krzyknął, łapiąc ją za rękę.
- Streszczaj się... - westchnęła zrezygnowana, kręcąc głową.
- Pan Menendez dał ci wszystko, czego chciałaś?
- Tak jakby, a czemu cię to interesuje?
- Przecież mam ciebie chronić!
- Dzieciaku, lepiej chroń sam siebie. Ja potrafię o siebie zadbać - zaśmiała się, uderzając go palcem w czubek nosa, po czym wywinęła się z gracją i zniknęła w tłumie tańczących osób.
Blackwood stał jeszcze chwilę ze zdumioną miną. Teriza miała w sobie to coś, co sprawiało, że nie mógł oderwać od niej oczu. I jeszcze jej zachowanie! Był wręcz pewien, że ta dziewczyna go kokietowała, bawiła się nim, chciała zachęcić do jakiejś dziwnej gry, w której to ona rozdawałaby karty. Lubił takie femme fatale, był gotów przyjąć wyzwanie oraz podnieść z ziemi rękawicę, którą ona rzuciła mu pod nogi. Będzie jego. Jak nie tej nocy, to następnej, a jak nie następnej, to posiądzie ją w Paryżu - mieście zakochanych.
Witam! Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał, a my widzimy się w następny piątek!
♥ GaMa ♥