rozdział 14

130 23 4
                                    

Znajdowaliśmy się w lochu. Zimna posadzka, dawała o sobie znać moim plecom. Bawiłam się długim łańcuchem moich kajdanek, do których mogę zacząć się przyzwyczajać.  Lodowate, stalowe klamry boleśnie zaciskały się na moich nadgarstkach, były gotowe je połamać, kiedy ktoś próbował, by uciec.

Ten błąd popełnił już Potter, Weasley i ich żony, a Draco, Pansy oraz Dafne byli dobrze poinformowani doczego zdolne są te rzeczy. 

Po moich policzkach sunęły słone łzy, które próbowały dostać się do mocno zaciśniętych ust. Pomimo, że dostawaliśmy trochę  jedzenia, to nie miałam najmniejszego zamiaru go ruszyć. 

Nie odpowiadałam na wszelkie zaczepki. Zarówno na te pocieszające Dracona, jak i złośliwe Pottera.

Oblivate powinno załatwić mój problem. 

Nagle Potter, zawył z bólu i przywołał mnie do żywych. Postanowiłam się odezwać pierwszy raz odkąd tu jesteśmy.

- Tylko pogarszasz swoje położenie. Co jedno twoje szarpnięcie to to, wzmacnia uścisk i łamie kości. - powiedziałam ochrypłym i nieobecnym, nie swoim głosem.

Każdy spojrzał na mnie jak mugole na ducha.

- Przynajmniej próbuje się uwolnić! - warknął.

- Zgniecie ci je, a jeśli nawet ci się uda wydostać z nich, to uważaj, bo kraty zabijają, jeśli jesteś o centymetr za blisko.

- Jeśli już się odzywasz, to co z Blaisem, Erickiem, i pozostałymi? - zapytała Dafne.

- Są w bezpiecznym miejscu, razem z paroma uczniami i Scorpiuse... - przerwałam. - Wiecie, że tamci idą tutaj, aby nas zabić?

- CO?!

Potrząsnęłam głową, a z moich włosów wypadła prawdziwa różdżka. Chwyciłam ją zębami i włożyłam ją sobie w dłoń.

- Alohomora. - szepnęłam i otworzyłam kajdany każdemu, oprócz mnie. - Mi się nic nie stanie. Idźcie i weźcie różdżkę. Jak pozbędziecie się Delphi to postarajcie się o mnie nie zapomnieć. - uśmiechnęłam się krzepko.

Zaraz po tym jak usłyszałam znajomy trzask, rozległy się głosy mężczyzn. Raptownie wyciągnęłam medalion, w kształcie dorosłego drzewa. Oślepił mnie jego niebieski blask. Pomimo tego ścisnęłam go, a ten rozpłynął się w mojej dłoni. Niebieska ciecz, zaczęła rozpływać się po moim ciele, aż w końcu zamieniła mnie w małą czerwoną różyczkę.

Narrator

Kroki facetów w maskach dudniły w ciemnym, wilgotnym korytarzu. Dorośli ludzie weszli do celi, w której nic nic nie zastali. No może nic oprócz, kwiata położonego w jej końcu.

Czerwone płatki, ociekały, jakby czerwoną farbą imitującą krew. Zielona łodyga połyskiwała jakąś niebieską otoczką, która znikała razem z błekitnymi iskrami.

Jeden z dwójki popleczników Voldemorta, ostrożnie wziął roślinę przez rękawiczki ze smoczej skóry.

- Wstrętne Szumowiny. - splunął Theodor. - Jak na gacie Merlina udało im się uciec?! - kopnął w stalową kratę.

- Nott, Delphini nas oczekuje, musimy iść. - powiedział jego wspólnik, który nadal trzymał róże.

Brunet warknął, ominął towarzysza i szybkim tempem skierował się na górę. Wiadomo było, że córka Voldemorta wpadnie w furię.

To więzienie było najlepsze, przynajmniej tak się  wydawało. Mogli uciec kiedy mieli, by różdżkę. Jednak ona wszystkie przechwychciła.

Mogła zamknąć Live oddzielenie. Pewnie to ona wykorzystała jedną ze swoich sztuczek.

- Pani. - zaczął Theodor, kłaniając się nisko.

- Gdzie oni są?! - warknęła.

- O-oni uciekli. Zostawili tylko to... - dokończył szatyn, podając "prezent", który zostawili im więźniowie.

Riddle wyszarpnęła ją z dłoni Śmierciożercy.

- Róża?! Zostawili tam różę?! DURNĄ RÓŻĘ?! - z impetem rzuciła nią na białe panele.  - Macie ich znaleźć, albo.

- Pani... - przerwał jej niższy mężczyzna wskazując na podłogę.

Obróciła się na pięcie ze zmarszczonymi brwiami.

- Co do...? - jej mina nieco zbladła kiedy jej wzrok całkowicie skupił się na pewnym elemencie.

Otóż ów kwiat zaczął rozsyłać dziwne złote plącza, które sunęły, by oplątać się na zwolennikach ciemności. 

Zaklęcie z czasów, gdy to strach przed ojcem kobiety władał ludźmi. No może poza pewnymi wyjątkami. Cassiopeia. Oto była odpowiedź na pytanie, kto za tym stoi.

Piękne plącza miały zamienić ich w proch, bądź złote figurki. I tak też się stało.

Po paru minutach na środku salonu stały trzy złote rzeźby. Przerażeni mężczyźni i kobieta. Problem znikł, tak szybko jak się pojawił.

Jednakże na posadzce zamiast róży siedziała uśmiechnięta, strasznie wychudzona blondynka. Spowita w więzienne łachmany, krew oraz siniaki.  Była zbyt zadowolona z siebie, żeby przejmować się bólem. W ręce z mocno okaleczonymi nadgarstkami trzymała medalion. Jej zmęczone oczy wylądowały na jej wrogach. Uśmiechnęła się szerzej, aby następnie skrzywić się z bólu. 

Cassiopeia Live - Because Life Never DiesWhere stories live. Discover now