Robertowi podobało się to, że miał przy sobie ukochane krewne. Po pół roku w samotności ich obecność miała na niego zbawienny wpływ. W końcu mógł zwierzyć się komuś ze swoich najskrytszych myśli, których nigdy nie powierzyłby Alessiowi, i bez wstydu przyznać się do swoich obaw.
Nie mówił jednak matce i siostrze o jednej rzeczy, a mianowicie o swych spotkaniach z Biancą. Wstydził się tego, że w ogóle rozmawiał z w gruncie rzeczy obcą dziewczyną.
Od jakiegoś czasu dwa razy w tygodniu zabierał ją do teatru. Matka nie pytała nigdy, gdzie się udawał, uznając jego prawo do czynienia, co mu się żywnie podoba, wykorzystywał więc sytuację i bez krępacji udawał się z Biancą na spektakle. Dziewczynę ogromnie to cieszyło i odwracało jej myśli od ponurej rzeczywistości. Nie chciał nawet wyobrażać sobie, co musiała czuć, wiedząc, że jej ukochany rodziciel może niedługo umrzeć. On sam chyba by sobie nie poradził z takim ciężarem. Jej łagodny uśmiech, gdy wraz z nim podziwiała kolejne sztuki, sprawiał, że robiło mu się cieplej na sercu, i utwierdzał go w przekonaniu, że właśnie czynienie dobra było jego życiowym powołaniem.
Przez miesiąc, który minął od dnia, w którym się poznali, zdążył naprawdę polubić Biancę. Dziewczyna była chorobliwie nieśmiała, ale mimo tego niezmiernie inteligentna. Kiedy już nieco się przełamała, rozmowa z nią stała się prawdziwą przyjemnością.
Tego wieczoru również wybierali się do teatru. Robert uznał, że najlepszym wyborem będzie molierowski „Skąpiec". Wolał nie zabierać Bianki na dramaty i krwawe tragedie Szekspira, obawiając się, że pogorszą one i tak podły nastrój dziewczyny.
Spotkali się jak zawsze pod fontanną. Robert nigdy nie zwracał uwagi na kobiece stroje, lecz dziś musiał przyznać, że Bianca wyglądała naprawdę pięknie w delikatnej, kremowej kreacji. Była dość skromna, lecz uważał, że urodzie dziewczyny nie trzeba wiele ozdób. Więcej, tak wyglądała nawet lepiej. Uważał, że zbyt strojna kreacja w stylu tych, w których tak lubowała się Gigi, tylko przytłoczyłaby drobną dziewczynę.
— Dobry wieczór, Robercie! — Uśmiechnęła się rozkosznie na jego widok.
Przypominała mu słońce, które z radością wita budzących się ludzi. Wrażenie to potęgowała jeszcze jej okrągła, dziecięca twarzyczka.
— Dobry wieczór, Bianco. Wyglądasz dziś naprawdę ślicznie. Jak się czuje twój ojciec?
— Dziękuję za komplement. — Zarumieniła się. — A tatuś... Oj, źle z nim, bardzo źle. Ciężko oddycha, do tego wszystkiego ogromnie boli go brzuch. Już nie wiem, co to z nim będzie. Ja nie chcę, żeby umierał... — załkała.
W jednej chwili słońce zasnuły gradowe chmury, które przyjęły postać łez spływających po policzkach dziewczyny. Robert poczuł kolejne ukłucie w sercu. Los był niesprawiedliwy. Inni mieli wszystko, a Bianca tylko ukochanego ojca, który miał zaraz zostać jej odebrany. Dlaczego?
— Nie martw się, Pan na to nie pozwoli. — Posłał jej pocieszający uśmiech i ujął dłoń dziewczyny.
Bianca chętnie ją ujęła i podążyła za Robertem w stronę teatru. Śmiali się i rozmawiali na różne zupełnie błahe tematy, byle tylko nie myśleć o przykrych rzeczach, zwłaszcza o chorobie ojca dziewczyny. De Beaufort całym sercem pragnął, by dziewczyna choć na chwilę zapomniała o całym źle tego świata i zatopiła się w świecie sztuki.
Kiedy dotarli do teatru, Robert zdjął Biance płaszczyk i oddał go portierowi wraz ze swoim okryciem. Później kupił bilety i podążył z nią do sali.
Zawsze prosił o miejsca na widowni, uważał bowiem, że z loży niczego nie widać i została stworzona jedynie do tego, by łatwo było podglądać znajomych i wyśmiewać się z ich odziewków. On zaś uczęszczał do teatru po to, by rozkoszować się sztuką. Nie rozumiał ludzi, którzy przychodzili tu jedynie dla towarzyskich ploteczek, zupełnie nie przejmując się prezentowanymi spektaklami. Chyba nigdy nie miał pojąć, jak można było ignorować wielkie dzieła wystawiane na scenie i zajmować się obmawianiem bliźnich.
Usiadł obok Bianki i posłał jej blady uśmiech, widząc, jak znów zatraca się w rozpaczy. Gdy widział, jak jej jasne oczy zmieniają się w ocean rozpaczy, a jasna skóra blednie jak pergamin, zaczynało boleć go serce.
— Zaraz się zacznie, a ty pogrążyłaś się w jakimś innym świecie. Wróć do mnie, Bianco! — Zaśmiał się.
Bianca w odpowiedzi zachichotała i wbiła wzrok w scenę.
Po chwili zaczęła się barwna historia Harpagona i jego dzieci, okraszona przepięknymi kostiumami sprzed niemal dwustu lat, pełna zabawnych zwrotów akcji i komicznych dialogów. Robert widział już „Skąpca" w Paryżu kilka lat temu i uważał go za wspaniały spektakl. Miał w sobie wszystko to, czego powinna dostarczać człowiekowi sztuka — piękno estetyczne, czystą przyjemność i mądre przesłanie skryte pośród komicznej treści. Ogromnie żałował, że większość dzieł obliczona była jedynie na szokowanie kontrowersją albo na głupią, pozbawioną refleksji rozrywkę. Pamiętał, jak Charlotte dała mu do przeczytania „Historię Manon Lescaut i kawalera des Grieux", mówiąc mu, że ta książka to prawdziwe arcydzieło. Jego ona zniesmaczyła, a fakt, że napisał ją ksiądz, dodatkowo sprawił, że Robert na chwilę stracił nawet wiarę w sztukę.
W trakcie antraktu zostali na widowni, gdyż zbyt dobrze im się siedziało. Nie zamierzali zresztą z nikim się spotykać i rozmawiać, a korytarz w czasie przerwy wypełniał tłum ludzi plotkujących o tym, kto najlepiej się ubrał, kto z kim się zaręczył, a kto miał zamiar wyjść za mąż.
Spojrzał na nią ciepło i uśmiechnął się. W jasnych lokach i delikatnej sukience wyglądała jak księżniczka poranka z jakiejś mitycznej krainy. Brakowało jej jedynie diademu.
— Dobrze się bawisz? — zapytał.
— Tak. Jestem ci ogromnie wdzięczna, że mnie tu zabrałeś. Naprawdę tu cudownie! Codziennie dziękuję Panu za to, że cię spotkałam. Dziękuję ci za wszystko. Jesteś naprawdę wspaniały. — Uśmiechnęła się.
W odpowiedzi Robert delikatnie pogładził jej dłoń.
Camille czuła się niezwykle szczęśliwa we Włoszech. Co prawda nie miała przy sobie męża, ale chwilę spędzane przy synu były dla niej równie piękne. Prowadziła z Robertem mnóstwo dysput o sztuce, chodziła z nim do opery i teatru, a wieczorami siadywała wraz z najmłodszym synem na sofie w bawialni i prowadziła długie rozmowy z filiżanką ciepłej herbaty.
Robert był jej największym szczęściem. Kochała wszystkie swoje dzieci, ale Roberta darzyła szczególnym sentymentem. Może to przez to, że z wyglądu stanowił żywe odbicie swego ojca w młodości. Po niej odziedziczył chyba tylko bladą cerę, bo Jean zawsze miał nieco ciemniejszą karnację niż jego żona. Robert jako jedyny z rodzeństwa nigdy nie uczynił niczego, za co mogłaby go potępić, nie przysporzył jej żadnych trosk, a po prostu przy niej był i wspierał rodzinę w chwilach próby.
Po trzech tygodniach uznała, że należy wracać do domu. Chciała tu jeszcze zostać, bowiem włoskie powietrze dobrze robiło jej na zdrowie, lecz coraz bardziej zbliżał się termin rozwiązania Diane, a ona chciała być przy córce w tym trudnym momencie.
Ostatniego dnia przed wyjazdem siedziała z Robertem w jego pokoju. Odziali się już w koszule nocne i gawędzili wesoło. Gigi dawno już spała, zbytnio zmęczona wrażeniami całego dnia, który zaczęli od spaceru po Rzymie, a zakończyli obejrzeniem spektaklu baletowego tuż po zjedzeniu sutego obiadu w jednej z eleganckich restauracji.
Camille zacisnęła mocniej pasek swojego peniuaru i wsunęła się pod pierzynę. Obok niej położył się Robert. Rzadko kiedy pozwalała dzieciom na takie wspólne leżenie, najczęściej zresztą robiła tak z Diane, gdy ta jeszcze była panienką, lecz mając przed sobą perspektywę spędzenia kolejnych kilku miesięcy bez syna, chciała mieć go jak najbliżej siebie.
Położyła głowę na klatce piersiowej Roberta i zaczęła czule gładzić go po ramieniu. Wciąż dziwiła się temu, że jeszcze niedawno to ona tuliła go do piersi, a teraz wszystko się odwróciło.
— Och, jeszcze niedawno to ty tak leżałeś na mojej piersi, a teraz jesteś taki duży i przystojny... — westchnęła.
Nie miała pojęcia, kiedy czas tak upłynął. Jeszcze niedawno przecież była przy nadziei z bliźniętami, a teraz jej dzieci były już dorosłe. Trójka z nich już wstąpiła w związek małżeński i miała własne pociechy.
Camille obawiała się upływu czasu. Sama we własnej głowie liczyła sobie może dwadzieścia lat i ledwo co zaślubiła Jeana. Czas jednak biegł nieubłaganie i odbierał jej urodę, a Jeanowi siły. Niedługo mieli zostać staruszkami ledwo mogącymi ruszyć się z fotela. Wolała jednak nie martwić się tym, póki te dni nie będą wystarczająco blisko.
— Maman, przesadzasz, mówiąc, że jestem przystojny — żachnął się młodzieniec. — W ogóle nie jestem ani trochę urodziwy.
— Wcale że nie, mówię prawdę, syneczku. Jesteś zupełnie jak twój papa. Masz jego nos, usta, brodę, a przede wszystkim oczy... Tylko że twoje pełne są radości, podczas gdy z jego wyzierał smutek, gdy się poznaliśmy.
— Czemuż to?
— Nie mówiłam ci o tym nigdy, bo złamałoby ci się serce, ale jego maman umarła przy porodzie, a ojciec go za to znienawidził i nie wybaczył mu nawet przed śmiercią.
— Och, cóż za okropny człowiek! Jak tak można?
Robert poczuł, jak do oczu cisną mu się łzy. Nie rozumiał postępowania swego dziadka. Jak mógł znienawidzić syna za to, że jego matka umarła przy porodzie? Nie miał z tym przecież nic wspólnego! Nie chciał sobie nawet wyobrażać, co musiał przeżyć jego ukochany rodziciel.
— Tak, ale nic na to nie zaradzimy... Powiedz mi, synku... Ostatnio gdzieś wychodziłeś. Gdzie? Zastanawia mnie to od jakiegoś czasu. Wybacz mi moją nachalność, po prostu się martwię.
Robert spłonął rumieńcem. Nie wiedział, czy powinien przyznawać się matce do spotkań z Biancą. Jeszcze gotowa była zacząć coś podejrzewać, a wolałby jej nie niepokoić.
Z drugiej jednak strony nie potrafił jej okłamać. Nie nawykł do mówienia nieprawdy, a już nałganie matce czy ojcu zupełnie kłóciło się z jego moralnością. Nie czynił przecież niczego złego, jedynie pomagał Biance przetrwać ten trudny okres bez ojca. Matka chyba nie będzie miała mu tego za złe.
— Widzisz, maman... Jakiś czas temu poznałem pewną dziewczynę... — zaczął ostrożnie.
— Robercie... — Camille spojrzała na niego z wyraźnym oburzeniem.
Robert westchnął. Spodziewał się, że właśnie tak będzie wyglądała reakcja matki. Najwyraźniej jednak powinien był nic jej nie mówić. Ale rzecz się rzekła i nie mógł już żałować.
— Ależ maman, to nie tak — rzekł i pogładził ją uspokajająco po włosach.
Były niezwykle miękkie i miłe w dotyku. Pamiętał, że jako chłopczyk uwielbiał bawić się jej lokami, gdy przychodziła z rana do jego pokoju, jeszcze nieubrana i nieuczesana. Przypomniały mu się tamte czasy.
Wiele by dał, by na powrót stać się tym małym chłopcem, który nie musiał się przejmować niczym poza byciem grzecznym i posłusznym rodzicom. Z tym jednak nigdy nie miał problemu w przeciwieństwie do buntowniczej Gigi czy mającego skłonności do zabaw Alexandre'a. Wtedy wszystko zdawało się dużo prostsze...
— To jak, Robercie? — zapytała z wyrzutem. — Najpierw sam błagałeś, by pozwolić ci na studia tutaj, a teraz...
— To przyjaciółka. Jej ojciec jest ciężko chory, a ja staram się jej pomagać. Nie ma innej osoby, której mogłaby się wyżalić. Czasem zabieram ją do teatru, żeby się nieco rozerwała. To naprawdę niewinna znajomość, nigdy by mi do głowy nie przyszło, bym miał zapałać do niej miłością inną niż przyjacielska, czysto chrześcijańska.
— No dobrze, wierzę ci, bo też nie mam powodów, by cię oskarżać o kłamstwo. Ale boję się o ludzi. Czy nie będą plotkować, że przyszły ksiądz, a ma kochankę? Może lepiej by było, gdybyś na te spotkania do teatru zabierał też Gigi? Wtedy mógłbyś zawsze rzec, że to jej przyjaciółka, a ty tylko ich pilnujesz. Wy bylibyście wolni od podejrzeń, a Gigi nieco by się rozerwała.
— To dobry pomysł. Przynajmniej będę miał na nią oko, gdy wybiorę się do teatru.
Nie przyznał się do tego matce, lecz obawiał się, że po jej wyjeździe Gigi rzuci się w wir zabaw i przyjemności, zupełnie zapominając o swych powinnościach. Nie chciał do tego dopuścić, czuł jednak, że nie mając tak silnego charakteru jak Gigi, nie będzie potrafił przeciwstawić się siostrze. Do tego nie mógł jej pilnować przez cały czas, bo przecież czekały go wykłady i ogrom nauki.
— O właśnie... Chciałabym cię prosić, byś szczególnie na nią uważał. Ufam tobie, ale nie jej. Jest zdolna naprawdę do wszystkiego. Przyglądaj się jej bacznie i pisz często.
— Oczywiście, maman. Nie dopuszczę, by uczyniła coś głupiego.
— Dziękuję ci, kochany syneczku — wyszeptała i ucałowała go w czoło.
Następnego dnia, gdy się z nimi żegnała, Robert od razu pożałował, że matka go opuściła.
Po poprawkach całkiem mi się ten rozdział podoba. Niestety, męczy mnie mocno DB, jeśli mam być szczera, i cóż, trochę żałuję, że ja ze wszystkim jadę tak od razu, mogłam zrobić dłuższą przerwę. Chciałam, żeby było dwa razy w tygodniu, ale czuję, że będzie z tym ciężko. W każdym razie, mówcie, czego tu brakuje, gdzie widzicie dziury, bo ja też przez długi czas między rozdziałami nie widzę ich tak dobrze jak w Wiedniu, do którego siadam trzy razy w tygodniu. Miłego!