XI. Rozmowa z matką

154 36 68
                                    

Diane weszła do pokoju matki i westchnęła. Grube, ciemne zasłony jak zawsze zasunięto, by do pokoju nie wpadało ani trochę światła. Jedynie na stoliku nocnym paliła się lampa gazowa. Diane nie mogła patrzeć na to smutne, ciemne pomieszczenie, przypominając grób. Nawet ojciec już tu nie spał, choć przecież przez całe życie dzielili z matką sypialnię. Diane pamiętała te radosne chwile, gdy jako bardzo mała dziewczynka przychodziła do rodziców, kiedy miała koszmarny, i układała się między nimi, by w końcu spokojnie zasnąć. Zdawało się jej, jakby od tamtych chwil minął wiek. Maman była wtedy tak piękna i młoda, papa ciągle się uśmiechał, a kiedy rodzice mieli własne problemy i nie potrafili jej pocieszyć, w sukurs przychodziła ciocia Antoinette lub... Janek.

— Dzień dobry, maman — rzekła, podchodząc do łóżka.

Camille wydała z siebie przeciągły jęk. Diane podeszła bliżej, mając nadzieję, że matce nic złego się nie dzieje, że to tylko ból pleców spowodował jej jęki.

— Dzień dobry, kochanie. Co się stało?

— Przyszłam cię zabrać na spacer, kochana. Musimy pomówić.

— Ja nie chcę nigdzie iść, Diane.

— Ale musisz! Maman, proszę. Jest piękna, letnia pogoda, przejdziesz się po ogrodzie. Nawet nikt znajomy cię nie zobaczy. Pójdziemy do altanki za domem albo podchodzimy dookoła oczka wodnego. No już, musisz się ruszać, bo inaczej dostaniesz odleżyn jak będziesz wtedy wyglądać? Co papa powie, kiedy je zobaczy? Przecież pęknie mu serce. Nie chcesz tego, prawda?

Camille westchnęła ciężko, pokonana. Diane uśmiechnęła się szeroko. Doskonale znała słabości matki i wiedziała, jak je wykorzystać, by osiągnąć cel. Wygląd i mąż — to były dwie największe słabości Camille. 

Diane wyciągnęła z garderoby matki piękną, kwiatową suknię, która kiedyś była oszałamiająco wręcz obcisła, lecz teraz wisiała na Camille jak worek. Kobieta westchnęła ciężko, gdy zobaczyła, jak prezentuje się w swej niegdyś ulubionej kreacji, i już miała ją z siebie zdjąć, Diane jednak nie zamierzała się tak łatwo poddać. Wzięła szarfę, zawiązała ją tak, by eksponowała talię matki, i spojrzała z ukontentowaniem na swoje dzieło. Dała też trochę różu na wymizerowane policzki Camille, co od razu dodało jej życia. Potem Diane wzięła matkę za rękę i poszła z nią w stronę ogrodu.

W posiadłości w Szampanii mieli dużo bardziej imponujący park, ale i paryski dom prezentował się pod tym względem wcale nieźle. W centrum ogrodu ustawiono bieloną altankę, która dawała cień i wytchnienie w upalne dni. Prowadziły do niej ze wszystkich stron żwirowane ścieżki wzdłuż których zasadzono różnobarwne kwiaty. Diane najbardziej podobały się magnolie. Camille zaś od zawsze najbardziej uwielbiała kamelie. Jej córki śmiały się, że to ze względu na imię kobiety. Diane wcale się jej nie dziwiła. Mała Rose też najbardziej ukochała róże.

Camille wyciągnęła twarz do słońca i westchnęła z zadowoleniem. Diane widziała, jak matka uśmiecha się delikatnie, szczęśliwa, że znów znajduje się na powietrzu. Tego jej właśnie było trzeba. Na twarzy hrabiny de Beaufort pojawił się łagodny uśmiech, a jej cała sylwetka jakby urosła. 

— To o czym chciałaś ze mną pomówić, Diane? — zapytała matka, chwytając córkę za ramię.

Diane westchnęła. Przycisnęła matkę mocniej do siebie i zaczęła z nią wędrować dookoła altanki, by nikt ze służby nie mógł podsłuchać całej ich rozmowy, siedząc w jednym miejscu. Gdy upewniła się, że najprawdopodobniej są same, zaczęła:

— Widzisz, maman, chyba... chyba się zakochałam.

Oczy Camille błysnęły przebiegle. Gdyby nie to, że nieco obawiała się tej rozmowy, niechybnie by się roześmiała. 

De Beaufortowieजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें