LX. Zbrodnia

213 44 229
                                    

Isabelle jęknęła przeciągle i przesunęła dłonią w poszukiwaniu kochanka, natrafiła jednak tylko na chłodną pościel. Wyciągnęła rękę, chcąc go dotknąć, lecz wciąż nie czuła ciepła jego skóry. Rozchyliła więc powieki, zastanawiając się, czy może nie wstał i właśnie się nie ubierał. Timothy jednak nie stał przy biureczku ani przy komodzie. Jego ubrań także nie było.

Isabelle z całą mocą uderzyła brutalna prawda o tym, co zaszło tej nocy. Timothy wykorzystał jej chuć i poszedł do domu, nawet się z nią nie pożegnawszy. Zachował się jak najgorszy drań, a ona miała go za tak wspaniałego  Gdy sobie to uświadomiła, jej serce przeszył bolesny skurcz. Może wcale się nią nie obchodził? Może zupełnie nie dbał o jej uczucia, a jedynie o ciało? 

Nie. Tak nie mogło być. Kolejny mężczyzna w jej życiu nie mógł okazać się podłym człowiekiem wyzbytym moralności. Na zbyt wielu takich już natrafiła... Timothy ją kochał. Na pewno. Albert okazał się pragnącym jej ciała lubieżnikiem, Friedrich zapatrzonym w siebie artystą, ale Timothy...

Westchnęła ciężko. Wiedziała, że jedynie się czaruje. Timothy też jej nie kochał. 

Podniosła się i podeszła do krzesła, na którym wisiały jej ubrania. Narzuciła na siebie bieliznę i wyszła na korytarz, by poprosić służącą o pomoc. Obawiała się wracać do Pauline. Wiedziała, że ciotka zrobi jej wykład o tym, jak bardzo jest nieodpowiedzialna. Nie chciała tego, lecz czuła, że w gruncie rzeczy mogło jej to pomóc. 

Wtem jej wzrok padł na szafkę nocną. Pamiętała, że zostawiła na niej swoje diamenty, w tym ukochaną kolię. Dziś już jej nie było...

Rozejrzała się po pokoju, lecz nigdzie nie dostrzegła swych klejnotów. Poczuła, jak jej ciało zalewa fala gorąca. Starała się zachować zimną krew, lecz mimo wszystko w jej brzuchu rozpętała się prawdziwa burza. Żołądek raz zaciskał się gwałtownie, by po chwili zupełnie się rozprężyć. Otworzyła szufladkę komódki, mając nadzieję, że odnajdzie tam swoje klejnoty, lecz i tam ich nie znalazła.

Jęknęła. Nie, nie straciła ich. Musiały gdzieś być. Nie wrzuciłaby ich gdzieś tak po prostu. Może ciocia weszła rankiem do pokoju i je zabrała, by były bezpieczne? 

Ale Alexandra nigdy nie zakłóciłaby jej spokoju, wiedząc, że przyjmuje w pokoju kochanka. Prędzej wysłałaby do niej pokojówkę, ale w kwestii diamentów nie mogła ufać służbie, więc raczej nie miała z tą sprawą nic wspólnego. 

Pozostawało tylko jedno rozwiązanie. 

Timothy zabrał klejnoty. 

Tylko on miał ku temu odpowiednią sposobność. Belle doskonale pamiętała, że zostawiła kolię na szafce nocnej, a skoro leżała tam niestrzeżona, Timothy mógł ją łatwo wziąć. Dlatego wyszedł, gdy ona jeszcze spała, i nie wyrzekł ani słowa pożegnania... 

Czuła, że właśnie tak było, lecz nie potrafiła się z tym pogodzić. Ufała mu, a on tak podle ją wykorzystał. Czy nie miał żadnej godności? Przecież był bogatym arystokratą, na cóż potrzebował jej diamentów? A może wcale nie miał pieniędzy, a jedynie kokietował kobiety, mówiąc, że jest w posiadaniu fortuny?

Nie miała pojęcia. Po jej policzkach spłynęły gorące łzy, które poznaczyły jej policzki lśniącymi wstęgami. Belle wiedziała, że nie wypadało jej się w ten sposób zachowywać. Ojciec uczył ją, że powinna być silna niezależnie od tego, co przynosił jej los. Tylko że ona nie potrafiła już być silna. Wszyscy dookoła wciąż ją zawodzili, a ona nie miała już na kim polegać. W Anglii została jej tylko ciocia Pauline i ciocia Alexandra...

Otarła słone krople z policzków i zeszła na dół. Miała nadzieję, że zostawiono dla niej część śniadania, bo na to, że zastanie jeszcze domowników przy stole, nie liczyła. W istocie, jadalnia była pusta, podobnie jak bawialnia i mały salonik. Isabelle podążyła więc do buduaru Alexandry. Miała nadzieję z nią pomówić przed powrotem. Liczyła na to, że Alexandra wysłucha ją, lecz nie będzie prawiła jej morałów, co niewątpliwie uczyniłaby Pauline. Tego Belle nie potrzebowała. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now