XLIV. Wyjazd Roberta

316 55 218
                                    

Robert spojrzał na swój pokój po raz ostatni i westchnął ciężko. Cieszył się z wyjazdu do Włoch, lecz opuszczenie domu rodzinnego napawało go ogromnym smutkiem. Kiedy myślał o tym, że nie będzie się już codziennie śmiał z Gigi, rozmawiał z Andrém i pokazywał swoich wierszy Diane, toczył dysput z ojcem ani tulił się do matki, kiedy ogarnie go zwątpienie. 

Musiał jednak zagryźć zęby i zachowywać się jak mężczyzna. Nie powinien płakać jak panienka, nawet jeśli do oczu cisnęły mu się łzy. Westchnął ciężko i spojrzał na swoje łóżko, w którym przeczytał tyle ksiąg, na biurko, przy którym nauczył się tylu nowych rzeczy, na półkę pełną portretów rodziny wykonanych przez wuja Hugona i matkę. Kilka z nich zabrał ze sobą, ale nie chciał pakować ich zbyt wielu. Gdyby ktoś zobaczył, jak bardzo tęskni za rodziną, uznałby go za niemęskiego. 

Uśmiechnął się blado i zdmuchnął świecę, która jeszcze tliła się na szafce nocnej. Wyruszał ku nowemu życiu. Co mu po dziecinnym pokoju, skoro zamierzał złożyć swe życie w służbie Bogu? Pokrzepiony tą myślą przeżegnał się i wyszedł. Każdy miał kiedyś opuścić dom rodzinny i wyruszyć na spotkanie z tym, co przeznaczył mu Pan. Jego czas właśnie nadszedł. 

W bawialni zgromadziła się cała jego rodzina. Nawet Alexandre pokwapił się, by pożegnać brata. Byli też Potoccy i Delphine. Ciocia de La Roche wyglądała coraz słabiej. Co prawda David opiekował się nią najlepiej, jak potrafił, ale nie mógł uśmierzyć jej bólu. Robert miał wrażenie, że Delphine niedługo odejdzie do dobrego Boga. Choć napawało go to smutkiem, wiedział, że w końcu nie będzie cierpiała po stracie męża. 

— Och, Robert... Moje drogie dziecko... — wetchnęła na jego widok Antoinette. 

Wiedział, że ciotka też popiera jego decyzję. Bardzo go to cieszyło. Miał wsparcie chociaż w niej, skoro matka nie była mu przychylna. 

— No no, teraz czekać tylko, aż będziemy mieć kardynała de Beauforta! — Zaśmiał się Franciszek. 

Oboje przytulili go czule. Robert zawsze uwielbiał wujostwo Potockich. Uważał, że nie było cudowniejszych osób na tym świecie, może poza rodzicami. Codziennie modlił się do Boga, by w końcu uśmierzył ich ból po stracie syna. Nie chciał sobie nawet wyobrażać, jak ogromne cierpienie sprawiał im fakt, że Janek nie żył. 

Później podszedł do Delphine, którą przycisnął czule do piersi. Następni byli Louis i Claudine. Ogromnie kochał starszego brata. Podziwiał go za to, jak bardzo dojrzał i jak wielkim wsparciem był dla ukochanej rodziny. 

— Trzymaj się tam, Robercie. Wierzę, że sobie poradzisz... A jakby jednak ci nie wyszło, nasze drzwi zawsze stoją otworem. 

— Lou, nie zniechęcaj chłopaka! To oczywiste, że mu się uda. Bo komu, jeśli nie jemu? — Claudine spojrzała na niego czule. — Powodzenia, kochany. Będziemy się za ciebie modlić. 

Alexandre jedynie potrząsnął dłoń brata i życzył mu wszystkiego dobrego. Robert wiedział, że to i tak sporo jak na niego i nie żywił wobec brata urazy. 

Lottie przycisnęła go do piersi i ucałowała. Widział, jak w oczach starszej siostry szklą się łzy. 

— Nie płacz, Lottie... Będzie dobrze, przecież nie opuszczam was na zawsze, kochanie. 

— Wiem, ale będzie tu tak smutno bez ciebie... I kto zostanie u rodziców? Diane pewnie niedługo znowu wyjdzie za mąż, Gigi też zostanie żoną Alexandre'a, Andrégo poślą w bój i zostanie im Victor. To takie smutne... 

— Taka już kolej rzeczy, Lottie. Nie martw się, Victor im pomoże. 

Lottie westchnęła i wróciła do męża. Kolejną osobą, która do niego podeszła, była Diane. Za rączkę prowadziła Józia, a w ramionach miała Klarcię. Robert wyściskał dzieci, które wyciągały do niego swoje drobne rączki, i podszedł do siostry. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now