LXV. Gorzki powrót do domu

209 42 172
                                    

Isabelle uśmiechnęła się, stanąwszy przed domem matki. Nigdy się jej on nie podobał, lecz dziś ta przesadnie zdobna, pozbawiona smaku bryła napełniła ją uczuciem niewymownego spokoju i szczęścia. Czuła się niemal tak, jakby zawinęła do bezpiecznej przystani po przerażającym sztormie, który porwał żagle i strzaskał burty jej statku.

Weszła do środka i poleciła lokajowi, by zajął się jej bagażami, sama zaś przeszła przez pełen obrazów i fresków przedsionek. Liczyła na to, że powitają ją głośne krzyki rodzeństwa, lecz w domu panowała przerażająca cisza, jakby nie było w nim żywej duszy. Zadrżała. Ten brak jakichkolwiek odgłosów napełnił jej serce trwogą. Co się działo? Przecież matka musiała być w domu, w innym razie lokaj rzekłby jej przecież, że państwa nie ma w domu.

Wtem z korytarza wyłoniła się wysoka, szczupła sylwetka mężczyzny. Myślała, że to może Alexandre, jej wierny towarzysz, lecz gdy człowiek stanął bliżej światła, dostrzegła, że to Louis przed nią stoi.

— Dzień dobry, Lou — rzekła, patrząc na niego przyjaźnie.

W głębi serca miała nadzieję, że Louis nie żywił już wobec niej urazy za wydarzenia sprzed sześciu lat, gdy była głupią gąską. Nie zamierzała przecież za niego wychodzić, a fakt, że ktoś zwracał na nią swą uwagę, bardzo jej wtedy pochlebiał. W końcu nie czuła się niechciana i nieużyteczna.

— Dzień dobry, Isabelle. Nie spodziewałem się, że cię tu ujrzę, ale bardzo mi miło. Jak ci się wiedzie?

— Cóż, mogłoby być zawsze lepiej. A tobie? Słyszałam od maman, że masz czwórkę dzieci z Claudine.

— Tak. Ona i dzieci to moje największe szczęście. — Uśmiechnął się błogo.

Isabelle posłała mu pełne tkliwości spojrzenie. Rozczulało ją oddanie Louisa rodzinie. Claudine miała prawdziwe szczęście, że znalazła takiego męża.

— Ty też masz trójkę, prawda? — zapytał.

— Tak.

Nie rzekła nic więcej. Nie miała pojęcia, czy Louis wiedział o jej sytuacji małżeńskiej, ucieczce i niemożności pokochania dzieci. Matka raczej nie była z nim na tyle blisko, by mu o tym powiedzieć. Ale Jean... On mógłby mu o wszystkim rzec. Lepiej było nie ryzykować.

— Nie będę cię dłużej zatrzymywać, droga Belle — rzekł nagle Louis, na co Isabelle ogarnęła ulga. — Twoja matka jest w buduarze.

— Dziękuję. Miłego dnia. Pozdrów ode mnie Claudine. — Uśmiechnęła się blado.

Louis skinął jej głową na pożegnanie i wyszedł, zaś Isabelle podążyła na piętro. Kiedy się na nim zjawiła, znów ogarnęła ją to dziwna cisza. Pamiętała, jak lata temu na korytarzu wprost wrzało. To panienki miały lekcję śpiewu, to Gisèle bawiła się z braćmi, to Alexandre wszczynał kolejne awantury  z ojcem. A teraz... Jakby wszystko zamarło.

Zapukała do drzwi matczynego pokoju i  weszła, gdy tylko usłyszała jej pełen czułości głos.

Camille siedziała przy swoim biurku z inkrustowanego drewna i zajmowała się korespondencją. Na widok córki zostawiła listy i podeszła do Belle.

Mimo iż widziały się rok temu, matka znacznie się zmieniła. Isabelle zdawało się, że kobieta nieco przytyła, a jej włosy stały się gęstsze. I... ciemniejsze. Skóra jaśniała młodzieńczym blaskiem. Zmiany odjęły jej kilka dobrych lat.

Maman, tak się cieszę, że cię widzę! — wyszeptała. — Brakowało mi cię.

— Mi ciebie też, słoneczko. Bardzo się o ciebie martwiliśmy.

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now