LXIII. Szczęścia i nieszczęścia

186 41 99
                                    

Pauline miała już dość. Życie coraz bardziej ją dobijało. Jej mąż wciąż nie wracał, chociaż termin jego przyjazdu do domu minął już dawno, dzieci stawały się coraz bardziej nieposłuszne, a Belle dawała się jej we znaki swoją głupotą. 

Nie czuła nawet potrzeby, by wstawać z łóżka. Najchętniej w ogóle by tego nie robiła. Bo na cóż, skoro po wybudzeniu się ze snu czekały ją same kłopoty? Wolała dalej trwać w krainie snów, w której mąż wciąż przy niej był i co noc czule ją do siebie tulił i całował. 

Musiała jednak zająć się domem i Isabelle. Czuła, że jej krewna coraz gorzej radzi sobie z porażką miłosną. Wcale się jej nie dziwiła. Ona po takim rozczarowaniu ukochanym zapewne zapadłaby się pod ziemię, albo z rozpaczy, albo ze wstydu. 

Tego dnia wybitnie nie miała ochoty wstawać, czuła jednak, że musi to uczynić. W końcu dom sam sobą nie zarządzał. Musiała wydać dyspozycje służbie, nakłonić dzieci do zjedzenia śniadania i pomówić z Belle. Wolałaby, by ktoś uczynił to wszystko za nią, lecz nie miała innego wyboru. 

Podniosła się z łóżka i podeszła do parawanu, na którym wisiała już świeżo uprasowana suknia na dziś. Coraz mniej dbała o odziewek, skoro mąż i tak jej nie widział, lecz nie zniosłaby odziewania się w nieuprasowane ubrania. 

Ubrała się i spojrzała w lustro. Mimo trzydziestu sześciu lat wciąż wyglądała całkiem atrakcyjnie i mogła się podobać mężczyznom. Wierzyła, że mąż miał na ten temat takie samo zdanie, choć musiała przyznać, że ta wiara ostatnio coraz bardziej w niej słabła. 

Ułożyła swoje jasne włosy w skromny kok, przemyła twarz zimną wodą, która nieco rozbudziła ją do życia, i wyszła. 

Nie potrzebowała nawet świecy, bowiem blade światło letniego poranka przedzierające się przez okna dostatecznie oświetlało korytarz. Zatrzymała się przy jednym z nich, by podziwiać swój ogród. Wciąż pamiętała, jak wybierała wraz z mężem wszystkie rośliny, które chcieli w nim posadzić. Zdawało się jej, że te szczęśliwe dni należały do innego świata. Dałaby wszystko, by jeszcze powróciły... 

Różane krzewy wdzięczyły się pysznie w swej chwale. Przywoływały z pamięci obrazy czasów, gdy była jeszcze razem z mężem, a ten zrywał dla niej piękne kwiaty i wplatał je w jej włosy. Nie mieli wtedy jeszcze dzieci, a każdy dzień wypełniała miłość. 

Nagle dostrzegła postać biegnącą po żwirowej ścieżce przed domem. Wiatr rozwiewał jasne, nieco długie włosy. Drgnęła. Coś ścisnęło ją w sercu. Przez chwilę zdawało się jej, że to ukochany, lecz uznała, że to tylko iluzja wywołana nadmierną tęsknotą. A może jednak naprawdę to był on? 

Patrzyła jeszcze chwilę w przestrzeń, aż usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi. Zadrżała po raz kolejny. Jakiś intruz biegł przez korytarz. Jego kroki brzmiały coraz bliżej. Chciała jeszcze się łudzić, że to był właśnie on, ale... Ale nie mogła w to uwierzyć. 

Wtem przed nią stanął jej ukochany we własnej osobie. Nie miała już dłużej żadnych wątpliwości. To naprawdę był on. Wszędzie poznałaby te jasne włosy, nieco już przerzedzone, i szeroki uśmiech, nad którym pyszniły się dość sowite wąsy. 

— Pauline! — krzyknął i przycisnął oszołomioną kobietę do siebie. 

Serce biło jej jak oszalałe, chcąc wyrwać się z jej żeber. Zdawało się jej, że zaraz padnie zemdlona na posadzkę. To wszystko musiało się jej śnić! Przecież jej kochany nie wróciłby tak bez zapowiedzi! Nie pisał, że wróci. To wszystko tylko jej się śniło.

Dotknęła jego policzka, by upewnić się, że naprawdę przed nią stał. Był szorstki jak zawsze, gdy mężczyzna nie zdążył się ogolić. Mimo to wciąż przyjemnie było czuć jego ciepłą skórę pod palcami. 

De BeaufortowieOù les histoires vivent. Découvrez maintenant