LI. Losy buntowników

291 49 184
                                    

Alexandre dziwnie czuł się z myślą, że został ojcem. Przez pierwszy tydzień od narodzin swojego synka w ogóle nie potrafił na niego spojrzeć. Nie docierało do niego, że to nowy człowiek, z jego krwi i kości. No bo jak? On przecież nie nadawał się na ojca. Nie miał w sobie ani odrobiny odpowiedzialności czy surowości potrzebnych, by wychowywać kolejnego dziedzica de Beaufortów. Nie wiedział nawet, jakie imię powinien nadać nowo narodzonemu chłopczykowi.

Jego ojciec przyjął narodziny wnuka z ukontentowaniem, matka z kolei oszalała na punkcie małego chłopczyka.  Ogromnie zdumiewało to Alexandre'a. Matka zazwyczaj wykazywała zainteresowanie wnukami, ale to jej mąż najbardziej lubił zajmować się dziećmi.

Iréne zaś w ogóle nie przejęła się synem. Narzekała tylko na okrągło, że mimo tego, że urodziła już dziecko, wciąż sprawia wrażenie, jakby była przy nadziei, a jej ciało jest całe obolałe. Alexandre'a dobijało ta cała sytuacja. Podświadomie czuł, że skoro żona nie przejawiała żadnego zainteresowania chłopcem, on musiał się nim zająć, lecz wcale nie było mu to w smak.

Ogromnie cieszyło go, że matka przychodziła do niego niemal codziennie i pieściła nowo narodzone dzieciątko. Sprawiała, że czuł się mniej winny.

Tego dnia również zjawiła się w jego domu. Alexandre'owi czasem zdawało się, że matka niemal wcale się nie postarzała. Wciąż wyglądała jak wtedy, gdy był małym chłopcem wiecznie szukającym jej uwagi. Jej włosy tylko nieznacznie straciły swój blask, a skóra była gładka i jędrna, nie licząc zmarszczek wokół oczu. Dopiero gdy podeszło się nieco bliżej i spojrzało na jej twarz, dało się dostrzec, że czas i troski odcisnęły na niej swe piętno. Alexandre wcale się temu nie dziwił. Dalej nie potrafił sobie wybaczyć tamtego alkoholowego wybryku, po którym jego matka straciła dziecko. O ile ojca jedynie tolerował, to matkę, chyba jako jedyną, darzył naprawdę silną miłością i podziwem. Nie znał słodszej istoty niż jego mateczka.

Uśmiechnął się na widok tego, jak matka tuli jego synka do siebie. Ich czarne włosy zdawały się zlewać w jedno. W jej oczach dostrzegał ogromną miłość. Żałował, że on i Iréne nie potrafili pokochać chłopca tak, jak jego matka. 

— Zdecydowaliście w końcu, jakie dać mu imię? — zapytała. 

— Nie, jeszcze nie. Nie mam pojęcia. Myślałem, żeby może dać mu po dziadku, skoro ojciec też nazwał mnie po swoim. Damien de Beaufort, kolejny z rodu, co ty na to?

— Och, nigdy w życiu! Złamiesz tym serce ojca. Damien był najokropniejszym człowiekiem, jakiego poznałam! No, jednym z kilku, miał godną konkurencję — sarknęła ze złością. — Widziałam go tylko raz, ale nazwał mnie wtedy ladacznicą. Po czymś takim nie mogłam go polubić. 

— Naprawdę? Co za wstrętny człowiek! W takim razie nie nazwę tak małego. 

Nie mógłby nazwać syna po kimś, kto tak znieważał jego matkę. Jak w ogóle komukolwiek mogła przyjść do głowy myśl, że jego matka jest kobietą lekkich obyczajów? Zdradzała co prawda upodobanie do głębokich dekoltów, lecz Alexandre nie uważał tego bynajmniej za wadę. Poza tym jednym szkopułem nic w jej dumnej postawie i szlachetnej urodzie nie przywodziło na myśl ulicznicy. 

— Tak. Chcieliśmy mu ogłosić nasze zaręczyny, ale cóż... Jakiś rok później zmarł. Jean był wtedy na wojnie, a ja... u Danielle... Dlatego już go nie ujrzałam. 

Alexandre spojrzał podejrzliwie na matkę. Wahanie w jej głosie brzmiało dziwnie podejrzanie. Czyżby miała na sumieniu coś, o czym nie wiedział?

Jedno spojrzenie na jej zachwycone wnukiem oblicze starczyło, by Alexandre zapomniał o tych dziwnych myślach. Nie, matka nie mogła uczynić nic złego. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now