XXII. Małżeńskie chwile w Rzymie

369 61 283
                                    

Jean uśmiechnął się do siebie, gdy zajechał pod posiadłość wynajmowaną przez Camille. Mieszkali już tutaj, gdy przyjechali do Rzymu w 1816 roku wraz z czwórką dzieci. Jean doskonale pamiętał tamte dni. Odbudowywali wtedy swą relację nadszarpniętą przez jego wybryki spowodowane powojenną traumą. Spłonął rumieńcem na wspomnienie nocy, które spędzili w Rzymie. Krótko po tym wyjeździe Camille dowiedziała się, że oczekuje kolejnego dziecka. Wtedy byli jeszcze piękni i młodzi. Westchnął, odrzuciwszy grzeszne myśli, i zapukał do drzwi. 

Nie mógł doczekać się, aż ujrzy żonę. Co prawda nie widział jej ledwo od trzech tygodni, lecz coraz bardziej brakowało mu jej pocieszających słów, pełnych miłości spojrzeń i czułych pocałunków. Nie lubił się z nią rozstawać. Niedawno wróciła z Wiednia, a teraz znów go opuściła. 

Lokaj otworzył drzwi i wprowadził go do domu. Wszedł do przestronnego przedsionka i rozejrzał się. Nic nie zmieniło się, odkąd tu ostatnio był. Podłogę wciąż zdobiła mozaika układająca się w ogromną kolorową muszlę, a na ścianach wisiały pejzaże przedstawiające krajobrazy Capri. 

Rozdysponował bagaże i udał się na piętro. Wiedział, że Camille będzie najprawdopodobniej przebywała w buduarze. Spędzała tam całe dnie, leżąc na szezlongu i czytając. Czyniła to nawet, będąc całkiem zdrową, miał więc pewność, że i teraz tak było. 

Istotnie, Camille rozłożyła się na małej sofce z książką o historii antycznego Rzymu. Jean uśmiechnął się na jej widok. W Italii zawsze czytała coś na temat jej historii. Podobał mu się jej głód wiedzy. To cenił w niej najbardziej. 

— Dzień dobry, kochana — wyszeptał cicho. 

Kobieta zerwała się gwałtownie z kanapy i spojrzała na niego ze zdumieniem. Oczy otworzyła tak szeroko, że z gardła Jeana wydobył się krótki, cichy śmiech. 

— Zdumiałem cię? — zapytał. 

— Nieco — odparła, rumieniąc się. — Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie, aczkolwiek bardzo mnie to cieszy. — Posłała mu promienny uśmiech. — Siadaj. 

Mężczyzna skinął głową i zajął miejsce na małej sofce. Cieszyła go bliskość żony. Zdążył już za nią zatęsknić. Objął ją ramieniem i ucałował w skroń. 

— Lottie już się polepszyło? — Camille spojrzała na niego z troską. 

— Tak, byłem u niej tuż przed wyjazdem. Jest już niemal całkiem zdrowa. Na szczęście to tylko przeziębienie, choć obawiałem się, że może i ją dopadło to paskudne choróbsko, co ciebie... 

— Całe szczęście... — odetchnęła z ulgą. — Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby moja mała córeczka odziedziczyła to po mnie... Ach, mała... Jest już taka duża!

— Ani się obejrzymy, a będziemy mieli kolejne wnuki — zaśmiał się. 

— Och, tak... Pójdziemy na spacer? 

— Gdzie cię ciągnie? 

— Do Watykanu. Chodź, wiem, jak lubisz podziwiać bazylikę — rzekła Camille z uśmiechem i dała mu znać, by wstał. 

Nie udali się tam jednak od razu. Najpierw zjedli wspólnie obiad, a później Jean uciął sobie drzemkę po podróży. Camille w tym czasie zajęła się przygotowaniem małej niespodzianki, która miała na niego czekać, gdy wrócą ze spaceru. Kiedy Jean się obudził, a jego żona zmieniła suknię na elegantszą, wsiedli w powóz, który zawieźć ich miał do Watykanu. 

Hrabina de Beaufort wtuliła się w pierś męża i wciągnęła w nozdrza zapach jego wody kolońskiej, za którym tak tęskniła w czasie ich rozłąki. Od zawsze używał tej samej. Jej przyjemna woń uderzyła Camille już tamtego dnia na balu u Renardów. Na jej prośbę nigdy jej nie zmienił, choć kilka razy miał na to chęć. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now