LXI. Propozycja

206 46 179
                                    

— Robercie, nie musisz ze mną iść — rzekła Bianca, lecz on wcale nie zamierzał się poddawać jej perswazjom. 

— Muszę. Powinienem ci pomagać, a nie jedynie zabierać cię do teatru. To nie jest żadna pomoc. 

Chciał się dać przekonać jej słowom, lecz wiedział, że wtedy ogarną go wyrzuty sumienia nie do powstrzymania. Zadręczyłyby go na śmierć i nie dały spokojnie spać. 

— Jest ogromna, Robercie, naprawdę. — Uśmiechnęła się blado.

Przypominała mu teraz pączek kwiatu, który powoli pnie się ku górze i rozchyla nieśmiało swój kielich. Potrzebował jedynie nieco słońca i wody. Miał nadzieję, że jego krzepiące słowa i modlitwa się nimi staną. 

— Nie jest, Bianco. Nie próbuj mi wmówić, że sprawy mają się inaczej, bo sam wiem lepiej. Pójdę z tobą do ojca i koniec. Inaczej moje sumienie nie będzie nigdy spokojne.

Wiedział, że te słowa przekonają  wrażliwą dziewczynę niemal od razu. W końcu zawsze była taka delikatna i nikomu się nie sprzeciwiała. Było ogromnie łatwo nią sterować. Przykro mu było jedynie na myśl, że przyszły mąż dziewczyny będzie mógł z niej uczynić swoją lalkę. 

— Och, no dobrze, chodź już, bo mnie zamęczysz... — jęknęła i pociągnęła go za rękę.

Robert wyszedł wraz z Biancą i pobiegł z nią do jej kamienicy. Na szczęście nie znajdowała się zbyt daleko tej, w której wynajmował pokój Robert. Był to skromny, ale czysty i ładnie odmalowany budynek Swą schludnością wprost zapraszał do środka. Wbiegli szybko po schodkach i stanęli u wrót mieszkania Pianzettich. Bianca otworzyła drzwi i zaprosiła Roberta do środka, ten jednak zawahał się przed wejściem.

— Czy twój ojciec wie o tym, że przyjdę? Nie ma nic przeciwko wizycie mężczyzny?

— Nie. Przecież jesteś tylko moim przyjacielem. — Uśmiechnęła się blado.

Robert skinął jej głową. Tak. Był tylko jej przyjacielem, pomagał biednej dziewczynie i starał się nieco umilić jej życie. Wspierał ją też w jej dylematach związanych z wiarą. I tyle. Nigdy nie miał wobec niej żadnych miłosnych zamiarów, bo też nie interesował się zbytnio kobietami w sensie romantycznym.

Wkroczył niepewnie do jej mieszkania i westchnął ciężko, mając nadzieję, że ojciec dziewczyny nie zwróci na niego większej uwagi i nie będzie o nic pytał. Tak byłoby dla nich wszystkich lepiej. Nie chciał, by pan Pianzetti robił sobie nadzieje na mariaż córki.

— Bianco... — Dobiegł ich słabowity, łagodny głos.

Bianca natychmiast popędziła do pokoju ojca, zaś Robert rozejrzał się po przedsionku. Na ścianie zawieszono wielki obraz przedstawiający piękną, jasnowłosą kobietę o lokach spiętych w kok. Robert domyślił się, że była to matka Bianki. Kobieta patrzyła na niego łagodnie, z troską, jak opiekunka martwiąca się o swoje dziecko. Na dole obrazu dostrzegł dwie daty — rok 1797 i 1818. Żyła ledwo dwadzieścia jeden lat. Skonstatował, że druga data musiała być również datą narodzin Bianki. Nie bez rozbawienia uznał, że przecież i Gigi przyszła na świat w tym samym roku. Radosna, pewna siebie Gigi zupełnie nie przypominała spokojnej, niewinnej Bianki. Zdawało się, że obie panny dzieli wiele lat, a signorina Pianzetti jest ledwo dzieckiem przy zadziornej mademoiselle de Beaufort. 

— Robercie! — Usłyszał głos dziewczyny. 

Oderwał się od podziwiania obrazu i poszedł do pokoju, z którego dobiegał krzyk. Zastał tam Biankę tulącą do siebie ojca. Ten leżał, patrząc na nią z uwielbieniem i gładząc dłoń córki. Robert uśmiechnął się na ten widok. W oczach obojga widniała ogromna miłość. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now