LVI. Konflikty narastają

205 46 128
                                    

Pauline przyglądała się Belle z coraz większym zaniepokojeniem. Jej relacja z Timothym Trevertonem rozwijała się zdecydowanie zbyt szybko. Pauline widziała wygłodniałe spojrzenia posyłane sobie przez oboje zainteresowanych, niezdrowe podekscytowanie Belle i uwodzicielskie uśmiechy Timothy'ego. Rozumiała zauroczenie kobiety i nie odbierała jej prawa do kochania, lecz wiedziała o młodym arystokracie dużo więcej niż jej krewniaczka. Pojmowała, że Belle miała swoje potrzeby, zarówno fizyczne, jak i duchowe, emocjonalne, i nie winiła jej o to, bo sama je posiadała. Nie podobało się jej natomiast, kogo dziewczyna wybrała na swego nowego ukochanego. 

Martwiła się o nią, jakby Belle była jej własnym dzieckiem, choć dzieliło je ledwo trzynaście lat i w rzeczywistości mogłyby uchodzić za siostry. Przeszła jednak dużo więcej w swoim życiu i mogła się podzielić z krewniaczką wieloma cennymi radami. Córka Jamesa najwyraźniej jednak wdała się w swego ojca i musiała wszystko zrobić wedle własnego uznania, a ona w tej kwestii nie mogła nic zdziałać. 

Któregoś razu Pauline siedziała ze swoim najmłodszym synkiem, wpatrując się w jego zielone oczka i jasne włoski. Miała nadzieję, że chłopczyk zaraz zaśnie, a ona wreszcie będzie mogła odpocząć. Kochała swoje dzieci, ale ogromnie męczyło ją ich wychowywanie, nawet mimo tego, że wspomagały ją dwie piastunki i kilku nauczycieli. Do tego jeszcze wczoraj otrzymała list od męża, w którym ten pisał, że jego powrót opóźni się o jakiś miesiąc. Ogromnie ją to przybiło. Myślała, że już za kilka dni będzie mogła wtulić się w jego szeroką pierś i zapomnieć o wszystkich zmartwieniach, a tymczasem ten długo wyczekiwany moment miał się tak znacznie opóźnić. 

Chciało się jej szlochać. Kochała małżonka, ale wciąż była od niego daleko. Przyjeżdżał do domu na kilka tygodni, by później znów znikać na wiele miesięcy. Dzieci widywały go tylko od okazji do okazji, nie mogły więc zbudować z nim takiej relacji, jakiej Pauline by sobie dla nich życzyła. 

A ona... Zostawała sama, zupełnie pozbawiona czułości, miłości i dobroci ukochanego męża. 

Dlatego rozumiała Belle. Jej mąż może i przy niej był, ale nie dawał jej tego, czego tak potrzebowała każda kobieta. Dlatego Belle go opuściła. Pauline doskonale to rozumiała. Sama uczyniłaby to samo, gdyby nie fakt, że naprawdę kochała swojego męża i nie mogłaby go zdradzić. 

Wtem przybiegły do niej córeczki, dwie urocze blondyneczki o cienkich jak wierzbowe witki ramionkach. Ich buzie całe były czerwone. Kobieta miała nadzieję, że nie stało się nic złego, lecz ich miny temu przeczyły. 

— Mamusiu, mamusiu! — krzyczały Cathy i Rose. 

Pauline spojrzała na nie ze zdumieniem. Kiedy do niej dobiegły, uciszyła je gestem. 

— Nie krzyczcie, próbuję uśpić Chrisa...

— Dobrze, mamusiu... Ale... Kuzynka Belle... Ona i pan Treverton, w ogrodzie...

Pauline poczuła, jak skręca się jej żołądek. Poszła do pokoju dziecięcego, odłożyła synka do kołyski i przekazała córkom, by miały na niego baczenie, po czym popędziła do tarasu. Przez prowadzące na niego przeszklone drzwi miała doskonały widok na to, co działo się w ogrodzie schowanym za ogromną posiadłością. 

To, co ujrzała, dogłębnie nią wstrząsnęło. Isabelle, rozebrana do pasa, leżała na pledzie tuż obok lorda Trevertona, który, również pozbawiony odzienia, całował jej nagą skórę. 

Prychnęła głośno. Musiała przyznać, że w młodości samej zdarzały się jej podobne wyskoki wraz z mężem, nie mieli jednak wtedy dzieci, nikogo więc nie gorszyli swym widokiem. Wróciła do pokoju, głośno postukując obcasikami swoich pantofelków, i skierowała się ku drzwiom. Należało podjąć zdecydowane działanie. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now