VIII. Małżeńska kłótnia

339 65 266
                                    

Isabelle patrzyła w oczy męża. Lśniły w nich rozpacz i bezsilność. Nie przejęła się tym zbytnio. Miała dość spoglądania na jego twarz, niemal zawsze łagodną, jakby bezrozumną. Wzbudzał w niej obrzydzenie.

— Isabelle, dlaczego? — Spojrzał mną nią bezradnie.

W jego głosie pobrzmiewała desperacja. Kobieta milczała. Nie miała ochoty mówić z nim o tym, jak bardzo go nienawidziła, jak ogromnie pragnęła wyswobodzić się z krępujących ją pęt. Wiedziała, że tylko zrani jego i siebie.

— Bo cię nie kocham. Wiesz o tym od dawna — mruknęła, mając nadzieję, że tym sposobem zniechęci go do ciągnięcia tematu.

Nie poskutkowało.

— Nie o to mi chodzi — podjął. — Dlaczego zachowywałaś się w obecności Hochbergów tak, jakbym nie istniał? Poniżyłaś mnie jak ostatniego psa, w dodatku przy twojej matce i rodzeństwie.

— Mało mnie to obchodzi. Mam dość, po prostu — odparła obojętnie.

— Powtarzasz to od pięciu lat, kreując się na męczennicę, ale nie czynisz nic, by zmienić naszą sytuację — odparł lodowato Friedrich. — I wiesz co? Ja też mam dość. Dość twoich ciągłych narzekań i utyskiwań na to, jak jest ci ze mną źle, dość obojętności wobec dzieci, dość poniżania mnie przed innymi, rozumiesz? Nie tylko ty męczysz się w tym małżeństwie, nie tylko ty chcesz się czuć kochana! — krzyknął Friedrich z całą mocą.

Po raz pierwszy w życiu zdobył się na takie wyznanie. Wcześniej starał się być ostrożny, nie mówić za wiele na temat tego, jak źle czuje się w małżeństwie, nie skarżyć się, nie robić z siebie ofiary. Uważał, że jako mężczyzna powinien sam poradzić sobie z troskami. Tyle że nie potrafił. Nie miał już sił, by udawać przed wszystkimi, że pomiędzy nim a Isabelle układa się dobrze, a kłótnie, które między nimi wybuchają, są tylko niewiele znaczącymi incydentami. Chciał żyć pełną piersią, kochać i być kochanym.

— Ale ty chociaż radzisz sobie jako ojciec! A mnie bycie matką nie przynosi ani spełnienia, ani radości! — jęknęła rozpaczliwie.

Friedrich dostrzegł w jej oczach desperację i rozpacz, lecz pozostał na nie obojętny. Zbyt długo znosił już jej humory.

— Nie zaczynaj tylko mówić o swojej matce.

— Ale prawda jest taka, że to przez nią mam problemy ze sobą! — fuknęła gniewnie. — Kocham ją, ale zawsze traktowałam ją jak przyjaciółkę, nie matkę. A z Liz... Och, na nią w ogóle szkoda słów!

— Rozumiem twoje rozgoryczenie, Belle — odparł chłodno mąż. — Naprawdę. Ale nie usprawiedliwia to tego, jak traktujesz dzieci. Mnie też kochała tylko matka i mógłbym uchylić się od odpowiedzialności, mówiąc, że nie wiem, jaki powinien być dobry mąż i ojciec, że nie będę się starał, bo nikt mi nie pokazał, jak się zachować. Mógłbym, ale tego nie robię. Bo jestem dorosłym człowiekiem — zaakcentował wyraźnie ostatnie dwa słowa — a dorosły człowiek nie ucieka od swoich problemów, szukając głupich wymówek, tylko stawia im czoło. Nie widziałem, byś kiedykolwiek z własnej woli poszła do pokoju dzieci, przeczytała im bajkę na dobranoc, utuliła je do snu...

— Od tego mają bony i piastunki — odparła ostro.

Friedrich posłał jej mordercze spojrzenie. Przypominał teraz tyrana skazującego nieposłusznego poddanego na śmierć. Nie zwykł zachowywać się w ten sposób, lecz dla dobra swych dzieci gotów był walczyć do upadłego.

— Ty nic nie rozumiesz! — krzyknął. — Bona zrobi to z obowiązku, nie z uczucia. Nie zastąpi im matki, Belle. Sami przecież jeszcze wcale nie tak dawno byliśmy mali, potrzebowaliśmy miłości od rodziców i poczucia bezpieczeństwa. Dajmy to samo naszym dzieciom, nieważne, jak złe są relacje między nami. One potrzebują i ojca, i matki.

De BeaufortowieUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum