III. Tajemnica Poli

167 35 103
                                    

Charlotte Lwowa była całkiem zadowolona ze swojej egzystencji. Po początkowych trudnościach udało się jej dojść do porozumienia z teściami i żyła z nimi teraz w całkiem przyjacielskich relacjach. Mąż zachowywał się wobec niej wręcz wzorowo. Jej synowie rośli zdrowo i chętnie się uczyli, co napawało Charlotte dumą, a roczna córeczka wprost zawładnęła jej sercem. 

Miała wszystko, co mogłaby sobie wymarzyć, może poza wielkim, opływającym w bogactwa domem, bo Andrzej nie lubił zbytku podobnie jak jego ojciec i nie chciał wydawać pieniędzy na zbędne luksusy. Ale to mogła jakoś przeboleć. 

Dnie upływały jej spokojnie na odwiedzaniu licznych przyjaciółek, wizytach w operze i zajmowaniu się dziećmi. Rozwijała też swoją muzyczną pasję i chętnie śpiewała na różnorakich wieczorkach, gdzie wszyscy oklaskiwali jej niewątpliwe umiejętności wokalne. Czasem myślała z żalem, że gdyby nie jej pochodzenie mogłaby zostać artystką operową. Wtedy jednak przychodziła myśl, że rodzina znaczyła dla niej więcej niż realizacja tych w gruncie rzeczy głupiutkich marzeń.

Tego dnia odwiedził ją André. Ucieszyła się ogromnie na jego wizytę, bowiem zawsze była blisko swego młodszego brata i chętnie spędzała z nim czas na rozmowach i wzajemnym dogryzaniu sobie. Zaprosiła go do bawialni i usiadła tam z córeczką. 

— Spójrz tylko, jaka moja Vivienne jest śliczna — zachwycała się, gładząc ciemny puszek na jej włoskach. 

— Będzie piękna po tobie, siostrzyczko. — Uśmiechnął się André i pogładził dziewczynkę po główce. 

Ziewnęła przeciągle, pocierając oczy drobnymi rączkami. Charlotte ucałowała ją w czoło i oddała córeczkę piastunce, która zaniosła maleństwo do łóżeczka. 

Charlotte zaś wyprostowała się i spojrzała na brata. Nie rozumiała, dlaczego nie znalazł sobie jeszcze żony. Był naprawdę przystojny. Miał gęste, ciemne loki, których wielu mogłoby mu pozazdrościć, błękitne oczy, zupełnie jak ich ojciec, oraz smukłą, pociągłą twarz z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Niewielu znała tak urodziwych mężczyzn. Nie pamiętała jednak o jego nodze, która dla tak wielu dziewcząt stanowiła największą wadę młodzieńca. 

Wtem do pokoju wszedł Andrzej Lwow. Ucałował żonę w policzek, na co ta uśmiechnęła się uroczo, po czym przysiadł na sofce obok niej. 

— Witaj, André. Co cię do nas sprowadza? — zapytał swoim łagodnym, melodyjnym głosem. 

— A czy nie mogę po prostu przyjść pomówić z siostrą i zobaczyć swoich siostrzeńców? — zapytał, błyskając zębami. 

— Ja już cię znam i wiem, że nie przyszedłeś tu bez celu. Przecież dwa dni temu już u nas byłeś, zazwyczaj nie przychodzisz tak często. 

André westchnął. Szwagier potrafił doskonale go przejrzeć. Nie podobało mu się to ani trochę. 

— Masz rację... 

— No to z jaką sprawą do mnie przyszedłeś?

André zasępił się. Nie miał pojęcia, czy nie zbłaźni się swymi słowami. Czuł jednak, że to jego jedyna szansa. Musiał przynajmniej spróbować. Należało zadowolić ojca. 

Wziął głęboki oddech i spojrzał na szwagra. Ten posłał mu zachęcający uśmiech, André jednak nie potrafił się odezwać. Za każdym razem, gdy już zamierzał coś powiedzieć, brakowało mu odwagi. Andrzej popatrzył na niego przyjaźnie. 

— No mówże, André, przecież mój mąż cię nie zje! — krzyknęła zniecierpliwiona Lottie. 

— No dobrze. Ojciec powiedział, że mam sam zacząć się utrzymywać i znaleźć pracę. Pomyślałem, że zapytam, czy nie poszukujesz jakiegoś zarządcy do fabryki. Nie mam pojęcia, czy coś jeszcze bym mógł robić. Ogółem jesteś dość nieużytym człowiekiem. 

De BeaufortowieDove le storie prendono vita. Scoprilo ora