LVIII. Nadmierna troska

205 46 120
                                    

Robertowi podobało się to, że miał przy sobie ukochane krewne. Po pół roku w samotności ich obecność miała na niego zbawienny wpływ. W końcu mógł zwierzyć się komuś ze swoich najskrytszych myśli, których nigdy nie powierzyłby Alessiowi, i bez wstydu przyznać się do swoich obaw. 

Nie mówił jednak matce i siostrze o jednej rzeczy, a mianowicie o swych spotkaniach z Biancą. Wstydził się tego, że w ogóle rozmawiał z w gruncie rzeczy obcą dziewczyną. 

Od jakiegoś czasu dwa razy w tygodniu zabierał ją do teatru. Matka nie pytała nigdy, gdzie się udawał, uznając jego prawo do czynienia, co mu się żywnie podoba, wykorzystywał więc sytuację i bez krępacji udawał się z Biancą na spektakle. Dziewczynę ogromnie to cieszyło i odwracało jej myśli od ponurej rzeczywistości. Nie chciał nawet wyobrażać sobie, co musiała czuć, wiedząc, że jej ukochany rodziciel może niedługo umrzeć. On sam chyba by sobie nie poradził z takim ciężarem. Jej łagodny uśmiech, gdy wraz z nim podziwiała kolejne sztuki, sprawiał, że robiło mu się cieplej na sercu, i utwierdzał go w przekonaniu, że właśnie czynienie dobra było jego życiowym powołaniem.  

Przez miesiąc, który minął od dnia, w którym się poznali, zdążył naprawdę polubić Biancę. Dziewczyna była chorobliwie nieśmiała, ale mimo tego niezmiernie inteligentna. Kiedy już nieco się przełamała, rozmowa z nią stała się prawdziwą przyjemnością. 

Tego wieczoru również wybierali się do teatru. Robert uznał, że najlepszym wyborem będzie molierowski „Skąpiec". Wolał nie zabierać Bianki na dramaty i krwawe tragedie Szekspira, obawiając się, że pogorszą one i tak podły nastrój dziewczyny. 

Spotkali się jak zawsze pod fontanną. Robert nigdy nie zwracał uwagi na kobiece stroje, lecz dziś musiał przyznać, że Bianca wyglądała naprawdę pięknie w delikatnej, kremowej kreacji. Była dość skromna, lecz uważał, że urodzie dziewczyny nie trzeba wiele ozdób. Więcej, tak wyglądała nawet lepiej. Uważał, że zbyt strojna kreacja w stylu tych, w których tak lubowała się Gigi, tylko przytłoczyłaby drobną dziewczynę. 

— Dobry wieczór, Robercie! — Uśmiechnęła się rozkosznie na jego widok. 

Przypominała mu słońce, które z radością wita budzących się ludzi. Wrażenie to potęgowała jeszcze jej okrągła, dziecięca twarzyczka. 

— Dobry wieczór, Bianco. Wyglądasz dziś naprawdę ślicznie. Jak się czuje twój ojciec?

— Dziękuję za komplement. — Zarumieniła się. — A tatuś... Oj, źle z nim, bardzo źle. Ciężko oddycha, do tego wszystkiego ogromnie boli go brzuch. Już nie wiem, co to z nim będzie. Ja nie chcę, żeby umierał... — załkała. 

W jednej chwili słońce zasnuły gradowe chmury, które przyjęły postać łez spływających po policzkach dziewczyny. Robert poczuł kolejne ukłucie w sercu. Los był niesprawiedliwy. Inni mieli wszystko, a Bianca tylko ukochanego ojca, który miał zaraz zostać jej odebrany. Dlaczego?

— Nie martw się, Pan na to nie pozwoli. — Posłał jej pocieszający uśmiech i ujął dłoń dziewczyny. 

Bianca chętnie ją ujęła i podążyła za Robertem w stronę teatru. Śmiali się i rozmawiali na różne zupełnie błahe tematy, byle tylko nie myśleć o przykrych rzeczach, zwłaszcza o chorobie ojca dziewczyny. De Beaufort całym sercem pragnął, by dziewczyna choć na chwilę zapomniała o całym źle tego świata i zatopiła się w świecie sztuki.  

Kiedy dotarli do teatru, Robert zdjął Biance płaszczyk i oddał go portierowi wraz ze swoim okryciem. Później kupił bilety i podążył z nią do sali. 

Zawsze prosił o miejsca na widowni, uważał bowiem, że z loży niczego nie widać i została stworzona jedynie do tego, by łatwo było podglądać znajomych i wyśmiewać się z ich odziewków. On zaś uczęszczał do teatru po to, by rozkoszować się sztuką. Nie rozumiał ludzi, którzy przychodzili tu jedynie dla towarzyskich ploteczek, zupełnie nie przejmując się prezentowanymi spektaklami. Chyba nigdy nie miał pojąć, jak można było ignorować wielkie dzieła wystawiane na scenie i zajmować się obmawianiem bliźnich. 

De BeaufortowieWhere stories live. Discover now