XLVI. Spory w rodzinie de Beaufortów

Zacznij od początku
                                    

— Nie obwiniaj się, kochanie, bo to trudne. Kiedy się kogoś pożąda, nie jest łatwo mu odmówić, a kiedy do tego dochodzi jeszcze miłość... Wtedy ludzi ciągnie do siebie z taką siłą, że nie można nic na to zaradzić. Ja ci wybaczam, bo wiem, że nie masz złych intencji, że nie uczyniłaś tego tylko dla zabawy, z żądzy, jak ja niegdyś. Twoje dziecko nie jest zrodzone z pragnienia, a z miłości. Oczywiście, że wszyscy woleliby, by urodziło się w małżeństwie, ale chyba lepiej być nieślubnym dzieckiem kochających się rodziców niż takim, które rodzi się tylko dla przedłużenia rodu, za to w związku małżeńskim. Małżeństwa bez miłości to najgorsze, co może być. 

Diane uśmiechnęła się do niej i pozwoliła, by matka ucałowała ją w czoło. Nie podejrzewała jej o takie pełne mądrości słowa, a już nigdy nie przypuszczałaby, że to ona stanie po jej stronie w chwili próby. Spodziewałaby się raczej, że to ojciec zawsze będzie ją wspierał. 

— Dziękuję ci, maman. Jesteś cudowna. Tylko co my mamy teraz uczynić? Nie chcę, by to miało dla was konsekwencje. Jeśli mnie mają wyzywać na ulicy, przyjmę swój los, ale przecież to wpłynie i na was... Nie zniosę, jeśli przeze mnie będą szkalować nazwiska de Beaufortów i Potockich. 

— Przemyślimy to jeszcze, ale ułożymy wszystko tak, byście zaznali jak najmniej szkód. Zastanawiam się, czy powinnam napisać do rodziców Friedricha.

— Może lepiej nie... Niech sam to uczyni, jeśli tak uzna za słuszne. 

— Masz rację, dziecino. 

— A co z moimi dziećmi? Czy one przez to wszystko nie będą cierpiały w przyszłości? Jestem taka głupia, że o nich nie pomyślałam...

— Jeśli wszystko odpowiednio ułożymy, nie odniosą żadnych szkód. Obiecuję ci to. Wy przecież nie ucierpieliście przez to, że ja miałam Belle... To wszystko kwestia odpowiedniego przemyślunku, córeczko. 

Wtem do pokoju wszedł Jean. Diane zdumiało, że ojciec nie zapukał. Spojrzała na niego z przerażeniem. Obawiała się, że ten znów wybuchnie, a do tego jeszcze będzie naprzykrzał się matce. 

— Camille, muszę z tobą pomówić — rzekł oschle, nawet nie patrząc na Diane. 

Camille skinęła mu głową i pocałowała Diane w czoło. Dziewczyna oddałaby wszystko, by matka wciąż tu z nią siedziała i pocieszała ją swymi pełnymi czułości słowami, lecz ta wstała i podążyła za ojcem. 

Diane znów zebrało się na szloch. Była sama, mając jedynie wsparcie matki i Friedricha, on jednak jako współwinny miał poniekąd obowiązek stanąć po jej stronie. Lottie może i by ją poparła, lecz nie mieszkała już w domu, Victor nie rozumiał sprawy, z Gigi toczyła cichą wojnę od czasu, gdy ta zakochała się w Maximilienie, André niczym się nie przejmował, Robert wyjechał, a Alexandre zapewne by się ucieszył z jej błędów. O reakcji Potockich wolała nie myśleć. Była w tej sytuacji niemal całkiem samotna. Nikt nie zamierzał jej pomóc. Już miała się rozpłakać, gdy usłyszała podniesione głosy rodziców. Oderwała się od poduszki i zaczęła nasłuchiwać.

— Za bardzo jej pobłażasz — zagrzmiał Jean. 

— A ty z kolei od razu spisałeś ją na straty — odparła hardo matka. — Czy nie popełniłeś w życiu ani jednego błędu? Czy z głupoty nie skończyłeś w ramionach tej intrygantki i to dwa razy? 

— Camille... Jesteśmy w korytarzu, Diane może nas usłyszeć... — Ton głosu ojca od razu zmienił się na łagodniejszy.

— To niech słyszy i wie, jakiego ma ojca! Ojca, którego miłość kończy się, kiedy ukochana osoba popełni błąd! Co, teraz też się obrazisz i wyjedziesz bez słowa na wojnę? Też wrócisz za dwa lata i będziesz mówił, jaki to byłeś głupi, a potem zapijesz się na śmierć? 

De BeaufortowieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz