XXII. Małżeńskie chwile w Rzymie

Zacznij od początku
                                    

— Brakowało mi cię — szepnęła i pozwoliła, by wsunął dłoń w jej włosy. 

Uwielbiała, kiedy przesuwał rękoma po jej lokach. Dawało jej to poczucie bezpieczeństwa i pewność, że nie stanie się nic złego. Jean zawsze znajdował na wszystko radę i sprawiał, że się uśmiechała, nie licząc tamtych strasznych dni po jego powrocie z wojny.

— A jak reszta? Diane czuje się już lepiej? — zapytała. 

— Nieco. Wydaje mi się, że po weselu Lottie nieco częściej się uśmiecha, choć wciąż ciągle myśli o Jeanie... Biedny chłopiec... Tak bardzo mi źle z tym, że już go nie ma. Ale kto by pomyślał, że spotka go taki los. Nikt... I te biedne maleństwa. Czasem sobie myślę, że na ich miejscu mogłaś być ty i bliźnięta i nie wiem, która wizja jest bardziej bolesna... 

— Nie mówmy już o tym. — Gdy to rzekła, ciałem Camille wstrząsnął okropny kaszel. 

Jean przycisnął ją mocniej do siebie, jakby obawiał się, że ktoś mu ją zaraz odbierze. Była to prawda, bowiem Śmierć powoli wyciągała ku niej swe kościste dłonie, gotowa w każdej chwili pochwycić ją i zabrać do zaświatów. Czuł, jak jej drobne ciało drży. 

— Cami, czy wystawiałaś się na słońce, kiedy mnie nie było?

— Starałam się. Nie noszę już parasolki, zakładam jedynie szal na ramiona i nieco większy kapelusz, by nie złapać piegów. 

— Oj, głupiutka — zaśmiał się. 

Camille czasem przypominała mu małą, rozkapryszoną dziewczynkę, ledwo wchodzącą w wiek stosowny do bywania w towarzystwie. Tak jak Gigi tupała nóżką, gdy coś jej nie odpowiadało, marszczyła nosek i ciskała błyskawice spojrzeniem. 

Wysiedli niedaleko bazyliki Świętego Piotra. Jean uwielbiał tu przychodzić. Plac ze świętymi stojącymi na kolumnach, tak blisko niego, sprawiał, że zachowywał wiarę w to, że i on kiedyś znajdzie się wśród nich. Ogromnych rozmiarów kopuła napawała go podziwem dla ludzi, którzy zbudowali ją wieki temu. 

Kościół był tak ogromny, że Jean ledwo potrafił objąć go wzrokiem. Uznał, że Stolica Piotrowa zasługiwała na tak piękną i ogromną świątynię oddającą majestat Stwórcy. Wspanialszej w całym swym życiu nie widział. 

Lutowe słońce delikatnie przygrzewało. Jean uwielbiał aurę panującą we Włoszech. Tylko tutaj zimą panowało takie ciepło. Tu mógł w końcu zapomnieć o rosyjskich mrozach i koszmarze, który przeżył ponad dwadzieścia lat temu. Spacer po placu sprawiał, że wszystkie jego zmartwienia pierzchały. Nie musiał w końcu myśleć o chorobie żony, żałobie córki, kłopotach z Alexandre'em i obawach, jakie ogarniały go, gdy myślał o karierze drugiego syna...

Najbardziej jednak podobało mu się wnętrze kościoła. Z zewnątrz bazylika nie wyglądała na tak ogromną. Gdy przechadzał się w środku, zdawało mu się, że znajduje się w zupełnie innym miejscu, jakby trafił do całego nowego świata skrytego w sercu miasta. 

Zdawało mu się, że kaplice i przejścia nigdy się nie skończą. Z zachwytem oglądał złoty sufit, posągi stojące we wnękach ścian i piękne freski. Wyciągał głowę tak wysoko, że rozbolała go szyja od patrzenia w górę. Był tu już wiele razy, jeszcze jako młody chłopiec w towarzystwie ojca, lecz wciąż nie mógł nasycić oczu pięknem bazyliki. 

W końcu usiedli w jednej z tylnych ławek i zaczęli się modlić. Choć Jean nie mógł przeniknąć myśli Camille, gdy wspólnie zanosili prośby do Boga i dziękowali mu za wszelkie dobro, którym ich obdarzał, czuł się, jakby byli jednością, tak jak ślubowali sobie lata temu przed ołtarzem. 

De BeaufortowieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz