Rozdział XCIV ,,Bitwa w Nowym Orleanie"

Start from the beginning
                                    

- Śmierdzisz na kilometr. Nie musisz się ukrywać - powiedziałam oschle, nawet nie patrząc w stronę Hyley, która obserwowała mnie zza jednego z filarów.

- Nie chowam się - odparła, po czym usłyszałam jej kroki. Odwróciłam się w kierunku wilkołaczycy i zdobyłam się na wymuszony uśmiech.

- Możesz zacząć się cieszyć. Już nigdy więcej mnie nie zobaczysz - powiedziałam prześmiewczo.

- Przepraszam.

Jeżeli chciała zbić mnie z tropu, zdecydowanie jej się udało. Spojrzałam na nią niepewnie, czekając na wybuch śmiechu lub informację, że jestem w ukrytej kamerze, ale nic takiego nie miało miejsca.

- Przepraszam za to, że wykorzystałam was do zdobycia informacji na temat mojej rodziny. Nie powinnam tego robić - co dziwne, widać było, że naprawdę żałuje. Mimo to mój stosunek wcale się do niej nie zmienił. Spojrzałam na nią wściekła, ale nie wiedziałam co odpowiedzieć. Niezręczną ciszę przerwał cichuteńki odgłos, przez który moje nastawienie zdecydowanie złagodniało. Powoli podeszłam do Hyley, z każdym krokiem słysząc to coraz wyraźniej. Wokół panowała głucha cisza, przerywana cichym biciem trzech serc: moim, Hyley i jej dziecka. Tę podniosłą dla mnie chwilę przerwał łomot otwieranych drzwi, w których stanął czarnoskóry mężczyzna, a zaraz za nim pojawiły się dziesiątki wampirów, które zaczęły zajmować strategiczne miejsca w całym patio.

- Klaus! - krzyknęłam szybko, zanim trzy wampiry rzuciły się na mnie. Jeden z nich odciągnął mnie od Hyley i próbował ubezwładnić, ale był za wolny. Z rozmachem pchnęłam go na pozostałe wampiry, który biegły w moją stronę. Hyley również radziła sobie z atakującymi ją pijawkami. Co chwilę któryś z nich lądował na ziemi martwy, bez jakiejś kończyny lub ugryziony przez wilkołaka, co z własnego doświadczenia mogę śmiało stwierdzić, że jest najgorsze. W ciągu chwili Klaus znalazł się na patio, zeskakując z balkonu na pierwszym piętrze.

- Marcellus! - ryknął, a cała krwawa jatka stanęła w miejscu.

- To koniec, Klaus. Mamy przewagę liczebną. Poddaj się - odpowiedział czarnoskóry mężczyzna. Pierwotny spojrzał na niego z niedowierzaniem, po czym na jego ustach pojawił się uśmieszek, przeobrażający się w głośny śmiech, który rozbrzmiewał w całym patio.

- Czy ty naprawdę myślisz, że jesteś w stanie pokonać mnie, pierwotną hybrydę, tylko i wyłącznie dzięki temu, że zabrałeś że sobą bandę wampirów, które z tego co widzę, nie są nawet przygotowane do walki? - zapytał tonem, który oznaczał, że niedługo znów poleje się krew. Marcel kiwnął głową, a zza drzwi wyłoniła się kolejna fala krwiopijców. Mimo że Klaus miał minę jakby spływało to po nim jak po kaczce, to ja i Hyley mimowolnie cofnęliśmy się o kilka kroków.

- Brać go - rozkazał szef bandy, a wszystkie wampiry rzuciły się w stronę hybrydy, która co chwilę rozrywała jednego z nich na strzępy. Wraz z Hyley włączyliśmy się do walki, przez co kolejne wampiry padały jak muchy. Tyle że fala napływających wampirów wciąż nabierała na sile. Czyżby Marcel stworzył jak najwięcej podopiecznych tylko po to, aby zdobyć przewagę liczebną nad Klausem? To nie ma sensu... Co nowonarodzone wamipry mogą zrobić ponad tysiącletniej hybrydzie? No chyba, że to wszystko ma za zadanie odwrócić jego uwagę od...
I w tym momencie usłyszałam głos Marcel'a, a gdy spojrzałam w jego stronę ujrzałam jak szef bandy ubezwładnił Hyley.

- Nie chcę tego robić, ale sam mnie do tego zmuszasz. Poddaj się, bo inaczej zabiję twoje dziecko - powiedział, zabierając Hyley dopływ powietrza. Oczy Mikaelson'a, które jarzyły się na złoto, powoli przygasły. A więc spełniło się to, o czym wcześniej z nim rozmawiałem. Jego wrogowie wiedzą, gdzie uderzyć...

Survivor [Derek Hale]Where stories live. Discover now