rozdział 76

60 52 4
                                    

Hill niczego nie poczuł, nie słyszał też, jak w wielu miejscach rozdzwoniły się telefony, a zaaferowani ludzie w pośpiechu wymieniali między sobą informacje. On oczywiście dowiedział się jako jeden z ostatnich, po prawie dwóch godzinach. Wieści przekazał mu Haynes.

– Nie wiem jak to zrobiłeś, ale się udało, dzięki – oznajmił w akompaniamencie trzasków w słuchawce.

– Co się udało? – W pierwszej chwili nie zrozumiał.

– Statek, ta Płaszczka. Reaktor zgasł, można do niego podejść, ale ciągle jest zamknięty.

Ethan na chwilę zaniemówił. Jego modlitwa... Zadziałała?...

Dziękuję panie Reed...

– Świetnie. – Odzyskał głos. – O to chodziło, prawda?

– Mniej więcej. Jeszcze tylko niech wymyślą jak ominąć zabezpieczenia i go uruchomić i naprawdę będzie świetnie.

– Dzięki za informacje, Harlan. Cieszę się, że mogłem pomóc. – Rozłączył się.

Stał na środku pustego mieszkania i gorączkowo myślał. Musiał to zobaczyć na własne oczy, zadecydował i na wszelki wypadek wrzucił do walizki trochę ubrań i podstawowych przyborów higienicznych. Wziąć samochód? To będzie jakieś osiem godzin jazdy... Lepszy będzie lot do Bostonu, potem taksówka albo wóz z wypożyczalni. Wybiegł w pośpiechu, prawie zapominając zamknąć za sobą drzwi na klucz.

Lot jak zwykle nie był przyjemny, ale jakoś go przecierpiał. Pojechał do bazy wynajętym samochodem i na kilkanaście minut utknął przed szlabanem. Nic dziwnego, nikt nie wiedział o jego przybyciu, a z tutejszym dowódcą, którym wciąż był pułkownik Margaretti, nie miał najlepszych stosunków. W końcu ktoś go powiadomił o upierdliwym agencie, który próbuje dostać się do środka, a pułkownik łaskawie zgodził się go wpuścić.

Teraz będę musiał mu podziękować – myślał Hill, jadąc w stronę statku.

Doskonale pamiętał drogę, ale nie dostał się pod samą maszynę, zagrodzono przejazd. Znów musiał tłumaczyć, kim jest i po co tu przybył, ale tym razem potrwało to krócej i wreszcie mógł podejść do Płaszczki. Ze statku zdjęto plandeki; szarogranatowy kadłub, wreszcie oświetlony promieniami słońca, prezentował się majestatycznie. Pan Reed sprawił, że oślepiające światło zniknęło, reaktor i silniki znów były nietknięte. Wrażenie psuli uwijający się przy nim ludzie, rozwijający jakieś przewody i próbujący wtykać coś w szczeliny. Nagle rozległ się przeciągły ryk syreny. Ethan zamarł, spodziewając się najgorszego, ale gdy przestraszony naukowiec odskoczył od przezroczystej kopuły kabiny, wszystko ucichło. Jak tak dalej pójdzie, to ci idioci znów doprowadzą reaktor do wybuchu i żadna modlitwa już na to nie pomoże.

Rozpoznał Josha Jenkinsa, uczonego, który wcześniej badał wrak Mewy.

– Cześć – zagadał go. – Chyba nie idzie tak, jak powinno, prawda? Słyszałem, że są problemy z wejściem.

– My się znamy? A tak, byłeś wtedy z tą dziewczyną, która później była w telewizji... Nie ma jej teraz? Może ona potrafi to otworzyć.

– Mogę ją tu ściągnąć, jeśli będzie trzeba. Ale najpierw sam chciałbym czegoś spróbować. Nauczyła mnie kilku rzeczy – stwierdził swobodnym tonem.

– Na przykład jakich? Oprócz tego, jak celnie strzelać z ich broni. A nie, przepraszam, to ci jakoś nie wychodziło.

Spojrzał z góry na naukowca, ale nie skomentował tej drwiny. Niech sobie żartuje, póki może, póki jego ludzie nie wysadzą wszystkiego w powietrze. Nie pytając o pozwolenie, podszedł do burty, w miejsce, gdzie kończyło się skrzydło. Tak. jak przypuszczał, Jenkins podążył za nim.

Niewłaściwy kolor niebaWhere stories live. Discover now