rozdział 39

69 56 5
                                    

Nadeszły cieplejsze dni i Nikka świętowała swoje urodziny. Nie była pewna dokładnej daty, ale urodziła się późną wiosną, a ten czas już na pewno minął. Świętowanie było określeniem na wyrost, ograniczyło się do kilku ciepłych słów od dziewczyn i specjalnej piosenki odśpiewanej przez Ingę. Nikka wybrała sobie stary utwór Jak śnieg na szczytach gór, bo miała tego dnia nastrój idealny na tę smętną, nieco patetyczną balladę. Żadna z nich nie pamiętała trzeciej zwrotki, ale to w niczym nie przeszkadzało.

Dzień później o urodzinach dowiedziała się Kamilla i następnym razem przemyciła im rozkosznie słodkie i rozpływające się w ustach przekąski. Fakt, że żołnierze nie zwrócili uwagi na to, że daje im coś z torebki, dał komandor wiele do myślenia. Czyżby to już był czas, w którym strażnicy są tak samo jak one zmęczeni siedzeniem tutaj? Już dawno zauważyła, że są to ciągle ci sami ludzie, jakby nie chciano wtajemniczać w ich sprawę większego grona osób. Nieco cynicznie wykorzystała dobre serce Kamilii i co jakiś czas prosiła ją o przyniesienie nieszkodliwych drobiazgów. Nie było to nic, co mogłoby sprowadzić na nią nieprzyjemności, ot, więcej przekąsek i maść do smarowania spierzchniętych warg, nazywana tu lip balm. Ani razu nie miały rewizji. Ech, gdyby Płaszczka była sprawna, można byłoby powoli zaczynać planować ucieczkę.

Ale pod tym względem nic się nie zmieniło i wciąż były tu uziemione. Nadzieję na jakieś zmiany dwa miesiące później przyniósł – i to dosłownie – Hill, wkraczając na ich salę z czarną teczką pod pachą. Nikka mogłaby przysiąc, że na ten widok jej serce ominęło jedno czy dwa uderzenia.

– Selino, idziesz ze mną, natychmiast – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Nakazała koleżankom zachować spokój i podeszła do niego, udając przesadne zrelaksowanie.

– Ależ dziękuję, panie Hill, wszystko u mnie w porządku, a co u pana, jak zdrowie? O ile mnie pamięć nie myli, ostatni raz widzieliśmy się w szpitalu, prawda? – zakpiła.

– Nie mam czasu na głupoty, idziesz czy mam cię stąd wywlec? – warknął.

Nie żartował, tego była pewna. Ale nie zamierzała całkowicie się mu podporządkować.

– Chcesz czegoś ode mnie i ci się spieszy... Jeśli nie chcesz marnować dnia czy dwóch, żeby mnie jeszcze raz złamać, to wytłumacz mi, proszę, o co chodzi, może tym razem uda nam się współpracować.

Starała się panować nad głosem i nawet jej to wychodziło, ale tak naprawdę serce biło jej jak oszalałe. Bała się tego człowieka bardziej niż całej armii Murkey.

Obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem i sięgnął do teczki. Spomiędzy różnych dokumentów i obrazków wyjął jeden, wyciągnął w jej stronę. Wzięła go, przyjrzała się dokładnie i zamarła. To mogło być coś, na co czekała.

Na niezwykle szczegółowym obrazku widniała Mewa, mały dwuosobowy statek powietrzny używany powszechnie na całym Amarze, głównie do zwiadu. Maszyna była rozbita i nie wzniosłaby się w powietrze, długie skrzydła niemal odpadły, a jasnoszare tworzywo na dziobie popękało. No tak, większość Mew nie miała osłon, więc niekontrolowany upadek tak właśnie by się skończył. Wrak leżał rozłożony gdzieś w pomieszczeniu, części pieczołowicie ponumerowano, a wzdłuż większych fragmentów ułożono biało-czarne taśmy mające zapewne oddać wyobrażenie rozmiarów. Najważniejsze jednak było to, co statek miał wymalowane na pionowym stateczniku: zielono-niebieska flaga Akurii.

– Czy załoga przeżyła? – zapytała zduszonym głosem. Widok barw narodowych ją wzruszył.

– Aha, czyli wiesz, co to jest – tym razem to Hill zakpił.

Niewłaściwy kolor niebaWhere stories live. Discover now