rozdział 21

85 65 14
                                    

Kamilla wyglądała lepiej, jakby miała za sobą kilka solidnych posiłków i dobrze przespanych nocy. Tłumaczyła właśnie dziewczynom, że Amerika nie ma króla, lecz prezidenta, który jest wybierany na cztery lata przez wszystkich obywateli. Wszystkie trzy zgodnie uznały ten pomysł za niedorzeczny. Co prawda podobne systemy funkcjonowały w niektórych koloniach na Wielkiej Kordylierze, ale dotyczyły niewielkich osad, nie zaś dużego państwa, jakim wydawała się ta cała Amerika. Nawet tam jednak przywódca był zazwyczaj wybierany dożywotnio. Na Amarze traktowano to jako swego rodzaju eksperyment społeczny, którego żadne z królestw nie miało zamiaru wprowadzać w życie u siebie. Cóż, tutaj widocznie to jakoś działało.

Nieważne, co sądziły na ten temat, odwiedziny tutejszego przywódcy i tak były dla nich zaszczytem. Nikka uznała to za dobry znak – możliwe że po czymś takim nie będą skłonni ich tak po prostu pozabijać. Była ciekawa, czy Inga też myśli podobnie, ale oczywiście teraz nie mogły otwarcie porozmawiać. Słuchała więc Kamilli, objaśniającej im tutejsze zasady etykiety. Były proste: na przywitanie podajemy prezidentowi rękę, uśmiechamy się ładnie i nie sprawiamy kłopotów. Żadnego kłaniania się czy klękania. Kalia je wyśmiała.

– Zero klasy, zero elegancji. To jakby się witać z kolegą w szkole, nie z przywódcą – marudziła.

Nikka powstrzymała się przed obśmianiem jej arystokratycznego pochodzenia. Młoda wydawała się nieco przewrażliwiona na tym punkcie, nie warto było psuć z nią relacji dla głupiego żartu. Zamiast tego zapewniła Kamillę, że wszystko zrozumiały i zastosują się do tych zasad.

Dziewczyny miały też problem z zapamiętaniem imienia prezidenta. Nazwisko miał proste, będąc złośliwym można było je uznać wręcz za prostackie: Busz. Ale imię? Żorż? Dżordż? Ta druga wersja brzmiała podobniej do tego, co mówiła Kamilla, ale i tak nie chciało się im to układać na językach. Ta amerikańska mowa często brzmiała tak, jakby się człowiek porządnie upił i próbował coś wybełkotać.

– Mister prezident Dżordż Dablju Busz. – Inga powtarzała pełny tytuł i nazwisko, by jak najlepiej je sobie przyswoić.

– Tobie to chyba wychodzi najlepiej, brzmisz tak jakoś melodyjnie – pochwaliła ją Nikka. Ta tylko się roześmiała.

– Dziewięć lat śpiewania w szkolnym chórze w końcu na coś się przydało – stwierdziła.

– Śpiewałaś? Super, mi nigdy to nie wychodziło najlepiej.

Na dowód Nikka zaczęła nucić Nad strumykiem rosną brzozy, starą piosenkę, którą w Akurii znał chyba każdy. Inga szybko zamachała rękami, każąc jej przestać.

– Hmm, nazwanie tego wykonania dobrym byłoby przesadzonym komplementem ocierającym się o kłamstwo.

– Czymś w stylu: „Świetnie wyglądasz kochanie, ta suknia wcale cię nie pogrubia". – Nikka kontynuowała żart, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę ze swoich wokalnych niedostatków.

Nad strumykiem rosną brzozy

zielone

Na pagórku kwitną maki

czerwone

Moja droga, dziś wypływam

na morze

Tęsknij za mną, czekaj na mnie

we dworze

W wykonaniu Ingi nawet ta prosta piosenka miała dużo uroku.

Tyle dni i tyle nocy

bez ciebie

Sam jako ten księżyc lśniący

Niewłaściwy kolor niebaWhere stories live. Discover now