Rozdział 12

27 2 11
                                    

Panika przejęła władzę nad jej myślami. Gdy tyko dotarła do ziemi i twardo na nią stanęła, żal wypełnił jej oczy łzami. Wszystko było rozmazane. Obracała się dookoła, szukając małego chłopca. Nie widziała stojących obok herosów w szoku zasłaniających usta. Czuła jedynie walenie serca tak silne, jakby to miała być tylko kwestia sekund, że wyskoczy jej z piersi. Oddychała krótkimi i urywanymi seriami. Miała ochotę krzyczeć, bo nic w tej ciemności nie mogła dostrzec.

Nagle usłyszała okrzyk radości dochodzący z góry. Był to Charlie, unoszący się gładko w powietrzu, zatrzymujący się w głupich pozach i wykonujący fikołki. Liz zajęło kilka dłuższych sekund zanim zrozumiała co się dzieje. Otarła nos i oczy rękawem i z powrotem wzbiła się w powietrze. Podleciała do Charliego i przez chwilę wpatrywała się w niego rozzłoszczonym wzrokiem, podczas gdy on dalej stroił głupie miny. Wreszcie złapała go za ucho i ściągnęła na dół, w akompaniamencie jego pojękiwania. Gdy stanęli pewnie na twardym gruncie i chłopak z obrażoną miną zaczął rozmasowywać czerwone ucho, dziewczyna obróciła się, wzniosła oczy ku górze i zaczęła krzyczeć.

-Nigdy więcej mi tak nie rób, słyszysz?! Mógłbyś choć raz od razu uznać swoje dziecko! – wrzeszczała jak wariatka w niebo.

Gdy się wreszcie uspokoiła, odwróciła się znowu do delikwenta i napotkała jego nierozumiejące spojrzenie.

-Przecież tu jestem, możesz krzyczeć na mnie – powiedział cicho ze skruchą.

-To było do ojca – mruknęła i odeszła jak najdalej od tamtego miejsca. Maluch pobiegł za nią, gdy tylko rozszyfrował znaczenie jej słów.

-To znaczy, że jesteśmy rodzeństwem? Moim tatą jest Zeus? – powtarzał w kółko. Reszta grupy w ciszy pociągnęła się za nimi.

***

Po otworzeniu kapsuły okazało się, że praktycznie nic im ona nie daje. Znaleźli kilka kolejnych znaków i rycinę drzewa. Czy zatem mieli znaleźć takie na swojej drodze? Nieprzydatność znaleziska dodatkowo działała Liz na nerwy. Była kłębkiem wściekłości i odsunęła się od reszty, żeby na nikogo nie nakrzyczeć.

Elodie dobrze wiedziała, żeby nie podchodzić teraz do rozdrażnionej przyjaciółki. Liz należała do tego typu ludzi, który musi sobie sam poradzić ze swoimi negatywnymi emocjami. Najlepiej byłoby dla niej, gdyby udała się teraz do siebie, jednak gra miejska trwała dalej. Rozejrzała się. Kate nastawiła sobie tryb strategiczny i razem z rodzeństwem czujnie przemierzała kolejne metry. Jojo ciągnął się na tyłach z resztą swojego domku. Nie bardzo interesowało ich szukanie nowych poszlak, za to taka wyprawa dawała zastrzyk weny. Nawet ze swojego położenia słyszała powstające tam wiersze i teksty piosenek.

Z braku lepszego rozwiązania, dołączyła się do znikomej grupki Hefajstosa. Były to cztery osoby – Lou, Tom i jeszcze dwaj ich bracia. Wszyscy składali coś w rękach tak jakby gra ich nudziła.

-Jak tam? – spytała, doskakując do Toma. Chłopak podejrzliwie na nią spojrzał. – No weź, to że jestem córką Afrodyty nie znaczy, że na każdym kroku będę używać czaromowy i zwabiać mężczyzn w pułapkę – obruszyła się. Tom widocznie trochę się zawstydził, bo rozluźnił ramiona i postanowił z nią porozmawiać.

-Jakoś leci, ale wieje nudą – odpowiedział na jej pytanie.

-Serio? – zdziwiła się, próbując wyłapać w ciemności nocy ekspresję jego twarzy. – Gra miejska powinna być przeciwieństwem nudy.

-No ale widocznie nie ta – wzruszył ramionami. – Tylko idziemy i idziemy, prawie że bez celu. Może domek Hermesa i Ateny ma zabawę, ale ja najchętniej poszedłbym do domu – skomentował sytuację.

-Podłączam się do tego zdania – skwitowała Lou. – To lato w ogóle jest jak na razie najnudniejszym w dziejach.

-To dopiero jego początek – mruknęła Elodie, którą ich negatywna postawa zaczynała już irytować.

-Początek, początek... ale zawsze działo się więcej. Były jakieś misje i inne wydarzenia – ona też wzruszyła ramionami. – Nasz domek był wtedy do czegoś potrzebny. A teraz? Po co produkować broń czy zbroje? Nie dziw się, Elodie, że nie mamy co robić.

-A ja się dziwiłam, że zgłosiliście się do gry – zamyśliła się i gdyby nie szybki refleks Toma, wpadłaby do rowu. Przez sekundę trzymał ją tylko na krawędzi, a ona wstrzymała oddech. Spojrzała na chłopaka dopiero gdy wciągnął ją z powrotem i postawił obok siebie. – Dzięki – wysapała przestraszona. Jak mogła nie zauważyć takiej dziury? Jednak w momencie gdy znowu spojrzała pod nogi zauważyła, że uskok robi się coraz większy. Co to miało być? Ziemia się rozstępowała?

Herosi popatrzyli po sobie i chwilę później zerwali się biegiem wzdłuż powiększającego się rowu. O ile mogli stwierdzić, nie była to część gry. Jednak nie była też naturalna. Gdy wybiegli zza zakrętu, ogarnęło ich przerażenie. Ukazał im się dół wielkości budynku i tak głęboki, że z jego wnętrza zobaczyliby zapewne Podziemie. Być może. Tego nie wiedzieli, bo dno rowu zasłaniały im dziesiątki kościotrupów wdrapujących się po szorstkich ziemistych brzegach, na samą górę. Kilkanaście metrów przed nimi, stała jakaś postać. Dziewczyna, ubrana cała na czarno, ze skórzaną połyskliwą peleryną, której kaptur opadł na plecy podczas walki, pokrytymi ćwiekami butami i krótko zgolonymi czarnymi włosami. Jej spocona kredowobiała skóra jaśniała w nikłym świetle latarni. Idealnie pasowała do bieli kości wydostających się z dołu. Po drugiej stronie ogromnego uskoku stał jakiś mężczyzna, ale było to za daleko, żeby go zidentyfikować. Dopiero gdy znajdująca się blisko nich dziewczyna się zachwiała i lekko obróciła, jej przyjaciele ją rozpoznali.

-Rita?! O bogowie, Rita! Co ty tu...? – Jojo nie zdążył dokończyć, bo gdy tylko wzrok mrocznej nastolatki skupił się na nim, skoczył na nią jeden z wydostających się szkieletów i zaczął drapać twarz.

Kiedy ucichną szepty // świat Obozu HerosówWhere stories live. Discover now