Rozdział 39

105 13 4
                                    

Niby czasu miałam mało, ale stało się... Znowu napisałam sobie równe siedem rozdziałów zapasu, co oznacza, że maraton nr 2 czas zacząć!

•••××ו••

Salieri podszedł do sterty skrzyń i zaczął czegoś między nimi szukać. Podeszłam jeszcze bliżej, uważając, żeby pod moimi stopami nie zaskrzypiała żadna deska i w końcu dostrzegłam, co trzymał w dłoni. Starą książkę w pięknej, pozłacanej, skórzanej oprawie. Otworzył ją na samym środku, gdzie przez kilka kartek przełożony był jakiś sznurek... wisiorek. Tak, to właśnie on, niezwykle mieniący się w bladym świetle świec wisiorek w kształcie serduszka, był tym, czego szukał Salieri. Przez chwilę głaskał go kciukiem, wpatrując się w niego pustym wzrokiem, by schować go z powrotem do książki, a ją samą wcisnąć za szczelinę między starym kominkiem a ścianą. Szybko wycofałam się w głąb korytarza, więc gdy Salieri wyszedł z pokoju i zaczął wspinać się po schodach, nie miał prawa mnie zauważyć. Dopiero, kiedy jego cień zniknął z zasięgu mojego wzroku, weszłam do pokoju, od razu wyciągając książkę, zaskakująco lekką w porównaniu do jej grubości. Po chwili wiedziałam, dlaczego. To nie była zwykła książka. A bynajmniej nie teraz. Niemal wszystkie kartki, pomijając kilka ze środka, były posklejane, a w środku wydrążone były otwory, W jednym, tym po lewej stronie, leżał krzyżyk, dość duży, trochę starej, poniszczonej biżuterii i jakieś ledwo czytelne listy. Moją uwagę przykuł złoty medalion, podobny do tego, w którym moja mama trzymała mały portret mojego taty. Wzięłam go więc w nieco drżące dłonie i otworzyłam. W środku, czego się nie spodziewałam, znalazłam portret nie jednej osoby, lecz dwojga. Kobiety i mężczyzny. Na samym dole widniał krótki, bardzo nieczytelny podpis, z którego odczytałam tylko jedno słowo. Salieri. To musiała być jego rodzina. Może to właśnie był portret jego rodziców, ale... przecież pani Madeleine mówiła, że był sierotą, choć... mógł ich znać. I stracić. Jako dziecko. Boże... Nawet nie mogłam sobie wyobrazić czegoś takiego, jak utrata kogoś, kogo znałam. Gdybym teraz, nawet będąc już dorosła, dowiedziała się, że moja mama... Nie. To by było okropne.

W drugim otworze upchniętych było mnóstwo listów. Oczywiście, wszystkie były po włosku, ale nie mogłam się powstrzymać, by na nie nie zerknąć. Pobieżnie zlustrowałam słowa, z których, oprócz nazwisk, wiele nie zrozumiałam, ale większość to były listy z kondolencjami, a kilka... w kilku parę razy wspomniano coś o miłości. Nie wiedziałam tylko, w jakim kontekście. Wszystkie listy były bardzo stare, najnowszy, jaki znalazłam, był sprzed prawie dziesięciu lat.

Ostatnią rzeczą, jaką chciałam sprawdzić przed powrotem do salonu, był wisiorek w kształcie serca. Nieco podrapany, zniszczony, stary... Nie wiedziałam, czemu akurat on jako jedyny nie był schowany w otworach, a przewieszony przez dwie kartki. Ostrożnie go zdjęłam i zaczęłam czytać treść książki, o dziwo w języku niemieckim. Od razu w oczy rzucił mi się zaznaczony ciemnym atramentem fragment, przy którym było kilka nieczytelnych dopisek.

"I moje serce, płonące miłością, w tej na wieki skorupie zamarło lodowej.

W żałobie zastygło, wiecznej nienawiści, radości wyrzekło...

Więc teraz cię pytam, o drogi mój losie, jak mnie tym razem spróbujesz skrzywdzić?

Skoro nie czuję niczego, co ludzkie?

Gdym zapomniał, co szczęście i radość, a mrok jedyną ostoją moją?

O losie mój drogi, o losie okrutny, teraz celem nie będę tak łatwym.

Wyrzekłem miłości się już na wieki, zgubiłem w cieniu ludzkiej nienawiści.

Zniknąłem z serc wszystkich, choć sam się zostałem.

Więc powiedz mi losie, bom ciekaw jest wielce, czy dasz radę mnie teraz skrzywdzić?"

Choć nie wiem, czy fragment ten zaznaczył sam Salieri, czy nie, byłam pewna że to właśnie jego dotyczył. Ale... ale pomógł mi wiele zrozumieć. I jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że Salieri nie jest taki, za jakiego wszyscy go uważali, za jakiego on sam chciał, żeby go uważano. W rzeczywistości to wszystko było o wiele bardziej skomplikowane. Od razu przypomniałam sobie, jak kiedy byłam mała, moja mama pozwoliła mi się pobawić matrioszkami, które dostała od pewnej pani, która spędziła kilka tygodni w naszym zajeździe. Pamiętam je bardzo dobrze, na największej namalowany był wielki, czarny kruk, patrzący na wszystko w niemal przerażający sposób. Na kolejnej, mniejszej, ten sam kruk nie był już zły, a uśmiechał się nieznacznie, a na kolejnej rumienił się nieco, ściskając w skrzydle prezent. Na ostatniej ptak płakał, a w środku tej, najmniejszej ze wszystkich matrioszek, schowana był malutki polny kwiatek. Wtedy mama wytłumaczyła mi, jak delikatna może być dusza człowieka, choć nieraz tego nie widać. Choć wtedy mówiła mi to z zupełnie innego powodu, teraz, pamiętając jej słowa, byłam niemal pewna, że Salieri nie jest oziębłym i obojętnym na wszystko złośliwym człowiekiem.

Pytanie tylko, czy zamierzałam coś z tym zrobić.

•••××ו••

Odkąd wróciłam do salonu, a później wraz z Salierim do jego pokoju, nie przestawałam go obserwować ani na chwilę, co on oczywiście zauważył. Pewnie dlatego ignorował mnie już od ponad godziny, choć ja nieustępliwie zasypywałam go gradem pytań, do tej pory wszystkich związanych z teorią muzyki. Postanowiłam jednak zmienić strategię, ciekawa, jakie skutki to odniesie.

– Maestro, kto uczył cię walczyć?

Po tylu próbach zwrócenia na siebie jego uwagi, w końcu podniósł głowę znad biurka, piorunując mnie wzrokiem.

– To nie twoja sprawa – odciął krótko, z wyraźnym zamiarem wrócenia do pracy.

Nie mogłam mu na to pozwolić, nie teraz, kiedy udało mi się nawiązać z nim jakąś rozmowę.

– Jestem po prostu ciekawa, a odpowiedź na to pytanie chyba nie wymaga jakiegoś wielkiego wysiłku i...

– Wolter – mruknął, wyraźnie zirytowany złośliwością w tonie mojego głosu. – A teraz pozwól, że wrócę do pracy.

– Nie.

Chyba udało mi się go zaskoczyć moim stanowczym stwierdzeniem, bo ponownie obdarował mnie spojrzeniem, które, gdyby tylko potrafiło zabijać, zapewne właśnie to by zrobiło.

– To o czym chcesz jeszcze rozmawiać?– spytał oschle, odkładając pióro i wygodnie rozsiadając w fotelu, przez cały czas wbijając we mnie niemal wyczekujące spojrzenie.

– No ja... yyy... ummm...

– No właśnie.

Zupełnie nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć. To wszystko było zbyt skomplikowane. ON był zbyt skomplikowany. I... szczerze mówiąc, to mnie w nim intrygowało najbardziej. Ta chęć odnalezienia pod tą skorupą lodu jego samego, namiętnej i wrażliwej duszy, którą ma każdy człowiek, którą on musiał mieć. Byłam tego zupełnie pewna. Może nie spędziliśmy razem zbytnio wiele czasu, ale było go dość, bym mogła dostrzec coś, czego on sam nigdy nie chciał pokazać. Emocje. Jego emocje. Tę pustkę w oczach, te krótkie momenty, gdy uciekał przed moim spojrzeniem, te nieliczne chwile, kiedy oziębłość jego głosu zmieniała się w coś podobnego do przygnębienia. Choćby nie wiem, jak starał się to ukryć, ja i tak to widziałam.

Ale mimo tego wszystkiego, on ciągle był tym samym Salierim, który mnie ciągle ignorował, denerwował i niemal unikał. Byłam chyba ostatnią osobą, której by zaufał. Nagle cała moja chęć odnalezienia jego prawdziwego charakteru zniknęła, zastąpiona przez poirytowanie. Spędziliśmy razem dość dużo czasu, by choć ze mną porozmawiać, prawda? A może on po prostu taki był? Nieznośny, ironiczny, oziębły...

I niezwykle przystojny.

Boże... jak ja bardzo nie mogłam się doczekać tego koncertu. I końca naszej współpracy. 

It's never too lateWhere stories live. Discover now