Rozdział 35

113 11 3
                                    

– Elisabeth, czy możesz się wreszcie skupić?

Spojrzałam poirytowana na Salieriego, który wyczekująco uderzał palcami w klawisze. Nie miałam zupełnie głowy do śpiewania, szczególnie, kiedy musiałam przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. Siedząc tak, skąpany w cieniu i lustrujący mnie poddenerwowanym spojrzeniem, wyglądał naprawdę mrocznie. Niebezpiecznie. I jeszcze przystojniej, niż zwykle. Jeśli było to w ogóle możliwe.

– Dobrze, zróbmy małą przerwę, bo to i tak nie ma sensu  –  mruknął po chwili, machając na mnie ręką.

Wrócił do poprawiania nielicznych błędów w piosenkach. A ja podeszłam do okna. I... widok, który zastałam, niezmiernie mnie ucieszył. Z nieba sypał biały puch, który zdążył już przykryć parapet i rosnące wokół niego róże dość grubą warstwą. Choć na początku myślałam, że była burza, to wiatr tak głośno dudnił w kominie. Zapatrzyłam się w spadające z niesamowitą prędkością płatki śniegu i zupełnie zapomniałam, gdzie jestem i co mam robić. A bynajmniej do czasu, kiedy z cudownego zamyśleniu wyrwał mnie głęboki, niezwykle poirytowany głos.

– Ile razy mam cię wołać, żebyś usłyszała?

– Przepraszam, maestro  –  mruknęłam niechętnie i podeszłam do niego. –  To jaka piosenka teraz?

Bez słowa podsunął mi kartki. Wywróciłam tylko oczami, jego humor naprawdę zaczął mnie już denerwować. Bo czym niby zasłużyłam sobie na takie traktowanie?

Śpiewałam jeszcze przez ponad dwie godziny. Aż w końcu musiałam przestać, by nie przemęczyć gardła. Niczego nie pragnęłam tak, jak szybkiego powrotu do domu. Miałam już wychodzić, gdy ciszę nagle przerwało głośne pukanie do drzwi. Do środka, bez czekania na pozwolenie, wsunął się mężczyzna, którego wcześniej nie raz spotkałam. Był to zapewne woźnica bądź kamerdyner. Nie byłam pewna.

– Nie chciałbym cię denerwować, ale... spójrz za okno.

Salieri spojrzał na niego, ściągając brwi i co prędzej wstał z miejsca. Gdy tylko spojrzał na dwór, odwrócił się w naszą stronę i gdzieś pobiegł. Już po chwili usłyszałam dobiegający z dołu ciąg włoskich przekleństw. Kiedy Salieri wszedł do pokoju... po raz pierwszy widziałam go tak zdenerwowanego. Zupełnie tego nie ukrywał.

– Nie ma nawet szans, żebyś wróciła do domu  –  powiedział, w złości uderzając pięścią w klapę fortepianu. –  Przeklęta zima.

– Ale... ale co się stało? –  spytałam zdezorientowana.

– Zasypało nas.

Zaskoczona podbiegłam do okna i... Boże... przez te dwie godziny napadało tyle śniegu, że niemal bezpiecznie mogłabym wyskoczyć z okna. Ale... ale to przecież niemożliwe!

– A gdyby tak spróbować... usunąć drzwi i przekopać się do ulicy? –  zaproponował mężczyzna, opierając się o framugę drzwi.

– Przecież ulica też jest zasypana.

– Więc musimy jakoś rozlokować wszystkich w pokojach.

– Pani Madeleine i dziewczyny ciągle tu są? –  spytał zaskoczony.

W geście zdenerwowania ogarnął włosy z twarzy, ale one i tak po chwili spadły mu na oczy.

– Mamy dwa pokoje gościnne. Ty przenocujesz w jednym, pani Madeleine w drugim. Julia i Suzanne niech rozłożą kanapę na dole. Elisabeth, ty będziesz spać tutaj.

– A ty? –  spytał mężczyzna, przyglądając się mu uważnie.

– Jakoś sobie poradzę.

It's never too lateWhere stories live. Discover now