Rozdział 38

99 13 7
                                    

– Elisabeth, skup się!

– Przepraszam, maestro...

Nawet nie wiem, który raz dzisiaj już przywoływał mnie do rzeczywistości. Coś bez przerwy zaprzątało moje myśli i...

– Kolejna piosenka?

– Mmm... a która?

– Może Yours Alone? Jeszcze ani razu tego nie ćwiczyłaś.

Miał rację, nie ćwiczyłam tego ani razu, a to z bardzo prostego powodu. To była piosenka dla dwóch osób. Jak miałam nauczyć się całości, nie słysząc wszystkiego, co słyszeć powinnam?

– Dobrze, mogę spróbować.

Wyszukałam szybko odpowiednią kartkę i szybko ułożyłam rozgarnięte po całym fortepianie nuty w jeden zgrabny stosik. Salieri lewą ręką wybijał mi akompaniament, a ja, nieco niepewnie zaczęłam nucić melodię.

– Gotowa?

– Oczywiście.

Zaczął grać od nowa, a mi nie pozostało nic innego, jak tylko wziąć głęboki wdech i się uspokoić. Nie chciałam się przed nim skompromitować, robiąc jakiś okropny fałsz.

– My heart is yours, love, yours alone, love, and should you wander, there I'll be. For where you go, love, I will follow. My heart is yours, love, and yours alone.
I tutaj nastał ten magiczny moment, kiedy śpiewać miał Emilio... którego oczywiście tutaj nie było. Westchnęłam poirytowana. Brak drugiego głosu zawsze wybijał mnie z rytmu, przez co piosenkę musiałam zaczynać od nowa. Po kilku próbach naprawdę myślałam, żeby się poddać, ale...

– Ja tak nie potrafię – mruknęłam cicho, z nieukrywaną złością odkładając kartki na fortepian. – Ja potrzebuję tutaj tego drugiego głosu, inaczej nie dam rady. A może... może ty byś to zaśpiewał, maestro? Wtedy byłoby mi dużo łatwiej.

Spojrzał na mnie zamyślony, jakby rozważając plusy i minusy mojego pomysłu. Och, przecież nie wymagałam od niego jakiegoś niezwykłego popisu umiejętności, tylko zwykłego zaśpiewania, więc nad czym się tak zastanawiał? Choć może po prostu nie chciał mi pomóc. Tak, robienie mi na złość było bardzo w jego stylu.

– Dobrze. Zaczynamy?

Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam. Boże... Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że za chwilę zaśpiewam piosenkę o miłości. Z nim. Drogi Panie... W co ja się wpakowałam?

– My heart is yours, love, yours alone, love, and should you wander, there I'll be. For where you go, love, I will follow. My heart is yours, love, and yours alone.

– My heart is yours, love, yours alone, love, And should the storms rise, there I'll be. I fight for you, love, to not go under. My heart is yours, love, and yours alone. You're the song that is my heart...

Boże... Przez moment zapomniałam, gdzie jestem, kim jestem i co się dzieje wokół mnie. Nigdy, ale to nigdy bym nie pomyślała, że on może TAK śpiewać. Nawet nie wiedziałam, jak mogłabym opisać jego głos... Niesamowity? Niezwykły? Cudowny? Ach, to wszystko ciągle było za mało. Pełen tak niezwykłej głębi i uczuć... właśnie, jakich uczuć? Nie potrafiłam ich nawet rozróżnić. Nie mniej jednak spędziłam dłuższą chwilę wpatrując się w niego szeroko otwartymi oczami, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa.

– Elisabeth, znowu nie zaśpiewałaś - mruknął poirytowany. – I mogłabyś powstrzymać już swój ślinotok?

– Hę?? – zawołałam zaskoczona, ukradkiem ocierając wierzchem dłoni usta – Ale ja nie...

– Zaśpiewaj jeszcze raz, ale tym razem...

Nagle przerwało nam ciche pukanie do drzwi, które uchyliły się lekko po chwili. Do środka powoli wsunęły się Julie i Suzanne, obładowane ściereczkami i wiadrami z wodą. Nie musiały nic mówić, żebyśmy wiedzieli, że mamy wyjść z pokoju i pozwolić im pracować. Poszliśmy więc na dół, do salonu. Myślałam, że w końcu nadszedł czas na przerwę, ale Salieri oczywiście nie zapomniał wziąć swoich nut i od razu usiadł przed pianinem.

– Nie zabrałaś słów, prawda?

Jako, że moja odpowiedź byłaby zbędna, po prostu wbiłam wzrok w podłogę. Tak, na pewno wiedział, co chcę przez to powiedzieć.

– Usiądź tutaj – powiedział oschle i zrobił dla mnie nieco miejsca na ławie przed pisaniem. – Dasz radę przeczytać tekst?

Jego pytanie było oczywiście zbędne, tak wykaligrafowane literki dałabym radę odszyfrować będąc nawet na drugim końcu pokoju.

– Zwrotki potrafisz śpiewać, poćwiczymy sam duet i zakończenie.

Ten pomysł nawet przypadł mi do gustu, bowiem miałam już dość powtarzania w kółko tego samego, choć... choć chciałam jeszcze raz posłuchać, jak śpiewa. Po prostu.

– You're the song that is my heart...

– And it echoes deep and true...

– But if time should take me far, I'll sing til I find you – zaśpiewał tę zwrotkę wraz ze mną, zupełnie mnie tym zaskakując.

Musiałam przyznać, że śpiewanie z nim było naprawdę niesamowitym przeżyciem. Było w tym coś naprawdę intrygującego, szczególnie, kiedy bez najmniejszego cienia skrępowania mogłam siedzieć tuż koło niego i przyglądać mu się, poszukując na jego twarzy choć jakichś oznak emocji. Szczerze mówiąc, uznałam to zadanie za niemożliwe i... i szybko okazało się, jak błędne było to założenie.

– My heart is yours, love, yours alone, love.

– And in the darkness, you're my light.

– For in this world, love, there's no other. My heart is yours, love, and yours alone – zaśpiewaliśmy cicho, a nasze głosy niemal zlewały się ze sobą w idealnej harmonii – I am yours, love, and yours alone...

Przez chwilę siedzieliśmy w kompletnej ciszy, ja przyglądając się mu radośnie, a on odwracając głowę w stronę stołu na tyle mocno, że nie byłam w stanie dostrzec jego twarzy.

– To jaka piosenka teraz, maestro? – spytałam, biorąc kartki z pulpitu i przeglądając każdą po kolei. – Bo śpiewałam już wszystkie.

– Robimy przerwę.

Spojrzałam na niego zaskoczona... nie, zupełnie zdezorientowana. To zdanie, wypowiedziane przez człowieka, który pracował od rana do wieczora, nie martwiąc się nawet o coś takiego, jak oderwanie się na chwilę, żeby coś zjeść, brzmiało niemal jak żart.

– Przerwę? Przecież dopiero zaczęliśmy – mruknęłam niezadowolona, marszcząc czoło.

Odwrócił się do mnie i spojrzał prosto w oczy. Niemal utonęłam w intensywności jego spojrzenia. Było w nim coś dziwnego. Coś, czego jeszcze nigdy nie widziałam. Patrząc na mnie w ten sposób wyglądał naprawdę niesamowicie. I jeszcze mroczniej i przystojniej niż zwykle.

– Robimy przerwę – powtórzył sucho. – Bez dyskusji – dodał, widząc moje rozczarowane spojrzenie.

Wywróciłam tylko oczami, lecz ani myślałam wstawać od pianina. Zrobił to za to Salieri, próbując zostawić mnie samą w pokoju. Właśnie, próbując... nie był bowiem świadomy, że podążyłam tuż za nim, wiedziona ciekawością. Moje podejrzenia mnie nie myliły, szedł ciemnym korytarzem, a po chwili zniknął za drzwiami. Znów zszedł na dół, choć tym razem byłam pewna, że nie ma tam Woltera, widziałam go wcześniej, jak rozmawiał z panią Madeleine i wychodzi na dwór.

Czegoś tu nie rozumiałam. Czemu i po co, skoro piwnica była pusta, chciał tam iść tak nagle?  

It's never too lateWhere stories live. Discover now