11.1

212 19 41
                                    

Grimville było na tyle dużym miasteczkiem, żeby nie dało się w nim znać wszystkich mieszkańców, ale jednocześnie na tyle małym, żeby pewne osiedla i w miarę ograniczone jakimiś podziałami społeczności miały swoje tradycje oraz osoby, które je reprezentowały, stając się dosyć rozpoznawalne. Wspólnoty sąsiedzkie były ze sobą silnie związane w postaci rad i komitetów współpracujących ze sobą w ratuszu na rzecz dobra ogółu. W takich właśnie komitetach zasiadali ludzie, których twarze przynajmniej kojarzono i z którymi każdy witał się na ulicy. Wspólnoty miały też do siebie to, że szybko rozprzestrzeniały się w nich informacje, szczególnie te o czyjejś śmierci.

Tak właśnie stało się tego ranka. Luke wstał z łóżka dosyć późno. Była sobota, a on rozważał pozostanie w miękkiej pościeli przez większość dnia, ponieważ trening poprzedniego wieczoru zupełnie go wykończył. Odkąd zaczęła się jego przygoda z duchami, odsunął się od drużyny i chociaż na początku nie było to szczególnie odczuwalne, tak teraz męczyła go świadomość, że przestano traktować go jak część zespołu. Za każdym razem na boisku walczył na nowo o swoją pozycję, musiał udowadniać, że należy mu się tytuł zastępcy kapitana. Na szczęście wychodziło mu to. Może opuszczał częściej treningi, ale bardzo starał się nie wypaść z formy, tym bardziej że od następnego tygodnia zaczynały się rozgrywki stanowe. Nigdy nie chciał zawieść drużyny. Bez względu na to, co wszyscy myśleli o tych chłopakach, Luke wiedział, że nie są tacy źli, na jakich się wykreowali. Nawet jeśli teraz miał innych, o niebo lepszych przyjaciół, dalej należał do składu, dalej mu zależało i tak długo, jak grał, dawał z siebie wszystko.

Co prawda jego autorytet został mocno zachwiany, zakładając, że w ogóle jeszcze istniał. Gdy był prawą ręką Dylana, reszta zawodników po prostu się z nim liczyła. Nikt nie kwestionował tego, co mówił, jego zdanie miało charakter ostateczny. I pasowało mu to. Lubił ten posłuch, tę odrobinę ślepą wiarę, że wie, co robi i nie należy zadawać zbędnych pytań. A teraz? Kiedy próbował zagrzać drużynę do walki, umocnić ich ducha zespołu, spotykał się jedynie z wrogimi spojrzeniami i cichymi komentarzami, których na szczęście zwykle nie słyszał. Był przekonany, że gdyby nie jego umiejętności, już dawno wypadłby z pierwszego składu i bardzo możliwe, że grzałby ławę, podczas gdy zastępcą kapitana zostałby Zack lub Colin. Hemmings był na to jednak za dobry, więc traktowano go teraz jak zło konieczne. Luke czasem żałował, że tak musiało się to potoczyć i gdzieś w jego sercu tliła się nadzieja, że wszystko wróci do wcześniejszego stanu rzeczy. W końcu w teorii ciągle należał do drużyny- do elity.

Ciągle uwierało go, że nie umiał do końca połączyć swoich dwóch światów- tego, w którym jest jednym z najpopularniejszych chłopaków w szkole i drugiego, w którym ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi stawiał czoła istotom nadprzyrodzonym. Naprawdę czuł się zmęczony tym nieustannym gonieniem od drużyny, do Michaela, Ashtona, Caluma i Reyny, starając się każdego zadowolić. Zdawał sobie sprawę, że coraz częściej wątpił w pogodzenie tych dwóch rzeczywistości, że powoli zaczyna denerwować go, jak niebezpieczne jest to, co robi z pozostałą czwórką przyjaciół i gdzieś w nim rosło pragnienie świętego spokoju i utraconej normalności, do których naprawdę chciał powrócić.

Zwlókł się z łóżka po jedenastej i wciąż w samych bokserkach podreptał do kuchni, gdzie jego siostra jadła śniadanie. Skinął jej lekko głową na powitanie, chociaż zazwyczaj traktowali się jak powietrze, po czym otworzył lodówkę i wyjął z niej sok pomarańczowy, dając sobie jeszcze chwilę na zastanowienie się, co by tu zjeść. Nalał trochę soku do szklanki i upił łyka. Julie głośno chrupała płatki.

- Myślałeś, żeby zacząć nosić spodnie?- spytała słodkim głosikiem.

- Myślałaś, żeby przestać być irytująca?- odparował. Naprawdę kochał tego bachora, tak z całego serca, ale czasami po prostu nie mógł jej znieść.

Ghostbusters! [5sos]Where stories live. Discover now