07 czerwca 2018 - Oskar

27 8 6
                                    

Nie wiem, co było gorsze dla mojej pamięci: lata nieleczonej traumy, wieczne ataki paniki, jakieś przypadkowe psychotropy, które akurat wpadły w moje ręce i które brałem ochoczo, bez nawet chwili zastanowienia, czy narkotyki (z którymi notabene robiłem to samo).

Oh nie. W końcu napisałem to słowo. Mam nadzieję, że nikt mnie nie zgarnie do pierdla; wszyscy wiemy, że średnio (w ogóle) bym sobie tam nie poradził. Byłem za ładny na takie rzeczy.

Za delikatny.

Bycie delikatnym nie jest cudowne, nie jest poetyczne; to nie jest dostrzeganie drugiego dna w codziennych rzeczach i bycie wzruszonym podczas oglądania Titanica — w rzeczywistości wcale nie płakałem na tym filmie, czy to oglądając go za pierwszym czy za setnym razem. Wręcz z niecierpliwością czekałem, aż te fajtłapy zaczną się topić.

Aż coś w końcu zacznie się dziać.

Z czytaniem między wierszami bywało różnie, mógłbym wręcz rzecz, że działało to u mnie w iście upośledzony sposób: robiłem dramę tam, gdzie należałoby wzruszyć ramionami, a kiedy wypadało w końcu okazać jakieś emocje, ja uparcie pozostawałem emocjonalnym drewnem.

Najlepsza rzecz? Zero kontroli nad czymkolwiek. Chociaż czasami byłem świadomy tego, co robię, to znaczy ja cały czas byłem świadomy! To nie tak, że wpadałem w totalną psychozę, ta zdarzała mi się jedynie podczas momentów, w których byłem naprawdę bardzo mocno zestresowany, ale jednak przez większość czasu wzruszałem ramionami na swoje występki, które miały za cel jakoś sprowadzić mnie na ziemię, wywołać we mnie jakiekolwiek emocje, że w gruncie rzeczy, to czułem się, jakbym nad niczym nie panował.

Przysięgam, że wystarczał jeden wieczór w samotności, żebym poszedł w miasto i zaczął odpierdalać gówno; nie musiałem nawet brać żadnych substancji psychoaktywnych! Rano i tak czekał mnie kac (moralny), ale myślę, że trochę zdążyłem się do tego przyzwyczaić.

Kiedy żyjesz długo w określony sposób, chcąc nie chcąc, wypracowujesz sobie jakieś mechanizmy obronne, to znaczy takie, które pozwalają ci przetrwać. Bo nawet kiedy w głębi ducha wiedziałem, że chcę zdechnąć, że nie pragnąłem niczego innego aż w końcu spaść z rowerka i więcej się nie podnieść — ludzkim ciałem rządził się właśnie ten przeklęty mechanizm.

Wola przetrwania! Dobre mi sobie, zwłaszcza w momentach, kiedy robiłem wszystko, żeby popsuć sobie zdrowie.

Oh, Oskarek właśnie wisi na pasku od spodni i czuje, jak powoli traci świadomość? Pora otrzeźwieć i zacząć się ratować.

Wbrew sobie, to znaczy mojemu choremu umysłowi. Ciało nadal uparcie coś trzymało na ziemi, jakby łudziło się, że czeka je z mojej strony cokolwiek dobrego.

Nie sądzę.

Nie miałem nic przeciwko próbowaniu dziwnych substancji, jaraniu paczki fajek dziennie czy dolewaniu sobie wódki do kawy o godzinie siódmej rano. To naprawdę było w porządku i wręcz pozwalało mi zachować wewnętrzny spokój.

Ale broń boże w końcu próbowałem się zabić — instynkt i tak wkraczał do akcji w ostatnim momencie i jakoś udawało mi się przetrwać.

Szlag by to trafił, serio. Chociaż myślę, że gdybym naprawdę chciał zdechnąć, kupiłbym tę działkę hery. Łyżek w domu było całkiem sporo, strzykawka mogłaby być nawet brudna, zgarnięta z ulicy, a zapalniczek pod dostatkiem.

No i czemu, Oskar? Czemu nie zrobisz tego raz, a porządnie?

Bo ja naprawdę nie chcę zdychać; chcę, żeby ktoś poklepał mnie po główce i powiedział, że będzie w porządku. Że istnieje dla mnie nadzieja i kiedyś przestanę w końcu się tak czuć.

Na razie jednak wrócę do rujnowania sobie życia na każdy możliwy sposób, jaki tylko przyjdzie mi przez tę pustą mózgownicę; nie wiem, jak duży na chwilę obecną jest mój body count*, ale myślę, że powinienem w końcu zastanawiać się nad korzystaniem z zabezpieczeń.

Nie w znaczeniu, że zajdę w ciążę, bo to raczej niemożliwe, ale może powinienem usiąść i zastanowić się nad tym, czy nie mam jakiegoś syfa.

Z drugiej strony — dobrze mi tak. Zasługuję na jakiegoś syfa, niech ten frajer z góry ześle na mnie AIDS i może jak wytatuuję sobie to nad chujem, to ludzie zastanowią się dwa razy, zanim dotkną mnie bez pozwolenia.

Jeżeli chodziło o seks w moim wydaniu, to była to całkiem zabawna sprawa: albo unikałem go, jak mogłem, brzydziłem się na samą myśl, że ktoś miałby się do mnie zbliżyć, albo robiłem to z kim popadnie, na siłę, wbrew sobie.

Lubiłem czuć się pożądanym, a osoby, które tak ochoczo szły ze mną do łóżka, tylko napełniały to wrażenie.

Byłem pustą kukłą bez emocji, ale miło było tak przez chwilę udawać, że jest fajnie i że wszystko u mnie jest w porządku.


*body count — w slangu oznacza liczbę osób, z którymi się przespało

Drogi PamiętniczkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz