Rozdział 22

3 1 0
                                    


Nazajutrz szli jeszcze razem, wciąż na północny zachód, lecz kolejnego dnia rano rozdzielili się. Anna miała obejrzeć kopalnię od wschodu, Adam od południa, a Zając zaofiarował się, że podejdzie od północy, przez co miał najdłuższą drogę. Od zachodu kopalni strzegły nieprzebyte góry.

Po raz pierwszy od dziesięciu dni Adam znalazł się sam. Zając, jeśli nie uczył ich fechtunku, zachowywał się tak, jakby go nie było, przez to jednak, że był, Adam nie mógł swobodnie rozmawiać z Anną. Wkrótce miał już dosyć rozważań nad własnym życiem i sensem świata. Marta obsztorcowałaby go zapewne za to, że gada do siebie i kazała praktykować wewnętrzne milczenie, lecz Adam traktował ten wypad częściowo jako wakacje od Marty. Przerobił więc kolejno dyskusje z wyimaginowanym oponentem, które można w dowolnym miejscu cofnąć, żeby ładniej poukładać argumenty, oraz wymyślanie historii ze sobą w roli heroicznego bohatera (te straciły nieco uroku, odkąd istniało ryzyko, że się zamienią w rzeczywistość). Teraz był już na tym etapie, kiedy umysł zmęczony własnym towarzystwem rozprzęga się stopniowo. Na zasadzie luźnych skojarzeń powracały do niego fragmenty filmów, książek, dawno zapomniane sytuacje z dzieciństwa. Ten miszmasz zlepiony był jakimiś myślami, jednak ciężko by było powiedzieć, że to on myśli. Bardziej to wszystko przypominało te sny na początku nocy, kiedy głowę wypełnia mieszanina najróżniejszych myśli, dźwięków i obrazów, strzępki rozmów, nakładających się na siebie pozornie bez żadnego związku. Po kilku dniach wewnętrznego monologu Adam tak miał już dosyć słuchania własnego głosu, że to było o wiele przyjemniejsze. Nie było też takie nudne i to raczej nie ze względu na treść, ile dlatego, że nie było komu się nudzić. Na przykład przez dłuższy czas przewijał mu się przed oczyma jakiś beznadziejny film, który oglądał jeszcze w podstawówce. Gdyby próbował bawić się w operatora, na pewno zmieniłby taśmę. W jednym z przebłysków świadomości pomyślał, że może istotnie świadomość powstała do komunikowania się z innymi.

Pod wieczór wyszedł w końcu z lasu w wyższe partie gór. W wielu miejscach zalegał tu jeszcze śnieg. Główny masyw widziany pod słońce był pasmem granatowych szczytów o bajkowych kształtach. Jednak bliższe wierzchołki były wapienne, a łąki pomiędzy nimi pokrywała bujna zielona trawa. Po południu pokropił deszczyk i teraz w promieniach słońca unosiła się delikatna niebieska mgiełka. Sielanki dopełniały podobne do kozic zwierzęta pasące się spokojnie zaledwie kilkanaście metrów dalej. „I będzie mnie pasać na zielonych pastwiskach", nasunął mu się fragment psalmu, potem kawałek wiersza z podręcznika do polskiego: „Dusza z ciała wyleciała na zielonej łące stała". Łąka, po której teraz szedł, kończyła się u góry stromym wapiennym grzbietem biegnącym z północnego zachodu na południowy wschód. Właściwie nie musiał wcale się na niego wspinać: mógł iść łąką poniżej grzbietu, zapałał jednak chęcią zobaczenia, co jest po jego drugiej stronie. Wspiął się na grań... i zadrżał: po tamtej stronie wszystko było czarno białe. Na północy niebo zasnuwały gęste chmury, od których odbijało się światło rozlewając srebrzysty blask na wąską dolinę: białe skały, czarna kosodrzewina i wijąca się w dole czarna rzeka. Adam zaczął się zastanawiać, czy istotnie ma czarne dno, czy tylko tak wygląda w tym świetle. Jedno z jej zakoli zbliżało się do miejsca, nad którym stał, ale zasłaniał je skalny występ. Adam koniecznie chciał spojrzeć w rzekę pionowo z góry. Zaczął ostrożnie zsuwać się po występie. W pewnym momencie nie było to już bezpieczne, kawałek skały odłamał się pod jego nogą, a dna rzeki wciąż nie było widać. Wszędzie biały wapień i resztki śniegu. Był już tu prawie od dwóch tygodni, a poza dnem potoku pierwszego dnia i granatowym pasmem na horyzoncie, nie widział jeszcze czarnych skał. Nie wiedzieć czemu, przypomniały mu się białe kwiaty na pnączach. „One powinny się nazywać Góry Białe."

Zgodnie z wyznaczoną poprzedniego dnia marszrutą, miał iść w dół wzdłuż grzbietu, nadkładając nieco drogi, żeby przeciąć dolinę w jej płytszym miejscu, ale tam gdzie dolina będzie szersza, nie będzie już mógł spojrzeć na rzekę pionowo w dół. Wczołgał się z powrotem na grzbiet i poszedł w przeciwnym kierunku - do góry. Stopniowo grań stawała się coraz węższa i coraz bardziej poszarpana. Adam zauważył, że trzęsą mu się nogi. Zaczął się zastanawiać, dlaczego tak bardzo mu zależy na zobaczeniu dna rzeki. „Na zielonych pastwiskach... dusza z ciała wyleciała... Te zwierzęta wcale się mnie nie boją... Last dance with Mary Jane, one more time to kill the pain..." Powróciła do niego melodia, którą ostatnio słyszał chyba na początku studiów. Grań zwęziła się na szerokość stopy. Po lewej za fioletowe góry zachodziło pomarańczowe słońce. Po prawej - czerń i biel. Tylko jeden krok w bok, jedno potknięcie...

Biały SmokDonde viven las historias. Descúbrelo ahora