Rozdział 11

6 1 0
                                    


Adam siedział na dywanie w sali kominkowej z zamkniętymi oczyma. Marta była tu gdzieś obok, ale za cholerę nie wiedział gdzie. Miał ją „odnaleźć umysłem". Minęły już prawie trzy tygodnie, odkąd otworzył wrota, a wciąż jeszcze nie zaczęli uprawiać prawdziwych czarów. Adam przypomniał sobie ćwiczenia z kartami i spróbował zrobić to samo, co wtedy.

- Jesteś tam - powiedział wskazując kierunek „na piętnastej".

- Nie - głos odezwał się nad jego lewym uchem. - Wiem, że to brzmi tak tandetnie, że trudno jest to brać serio, ale musisz po prostu...

- Otworzyć swój umysł - wyrecytował Adam ubiegając ją. - Mój umysł jest już tak otwarty, że hulają w nim przeciągi.

- Przeciągi nie wystarczą, potrzebny ci wiatr.

Adam nadal bał się Marty potwornie, ale z czasem zaczął doceniać jej towarzystwo. Poza krótkimi chwilami wciąż nie był do końca przekonany do swojej roli czarownika, tymczasem jego dawne życie oddaliło się odeń tak bardzo, że straciło sens. Nie umiałby, nie chciałby teraz do niego wrócić. Zbyt wiele musiałby udawać. Wtedy też udawał, tyle że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. „Kostium, który już nie pasuje". W obecności Marty nadal nie wiedział, kim jest, ani czego chce, co gorsza, był tego dojmująco świadom. Wiedział jednak, że ona to akceptuje. Miał wrażenie, że może się na niej oprzeć, jakby była wyspą pośrodku morza pozorów, które sam stworzył, jedyną realną rzeczą wśród teatralnych rekwizytów. Przy niej też stawał się realny, jakby krystalizował się wokół niej, a może raczej w opozycji do niej. To na swój sposób przynosiło ulgę.

- Gdybyś przynajmniej powiedziała mi, czy to jest to, czego doświadczyłem wtedy.

Wtedy Adam był jeszcze uczniem Anny. Wracając ze spaceru zastanawiał się od dłuższego czasu, co zje na kolację. Ze śniadania zostały śledzie, ale Helena zapowiedziała, że zrobi racuchy z bananami. Adam lubił jedno i drugie, lecz w przeciwieństwie do Anny, która mogła zagryzać wędzoną makrelę truskawkami, wolał bardziej konwencjonalne zestawienia. E, bez przesady, przecież nie muszę tego jeść na raz (na święta zawsze zaczyna się od śledzi) - zjem jedno i drugie. A jeśli Ryszard zjadł całe śledzie? Zdziwiło go, że wciąż o tym myśli. Nawet nie miał ochoty o tym myśleć - to było nudne jak flaki z olejem, nie jak śledzie, a na dodatek męczące. Nagle zrozumiał, że używa tych myśli jako zasłony. „Przed czym się tak zasłaniam?" Zdał sobie sprawę, że to jest jedno z tych pytań, na które trudno znaleźć odpowiedź nawet po pięciu latach psychoanalizy, przeformułował je więc: „Ciekawe, co bym zobaczył, gdybym uchylił zasłony?". Tak jakoś się stało, że Adam istotnie uchylił zasłony i ... czym prędzej z powrotem ją szczelnie zaciągnął cofając się w oszołomieniu. To, co zobaczył, było fascynujące, przerażające, wspaniałe, ale trwało tak krótko, że w żaden sposób nie był w stanie potem powiedzieć, co to było. Jedyne wrażenie, jakie mu pozostało to to, że tego było tak strasznie... DUŻO.

Później nie raz próbował powtórzyć to doświadczenie, przyrzekając sobie, że tym razem wytrzyma dłużej. Anna przyłapała go kiedyś, jak z jełopowatym wyrazem twarzy gapił się w szklankę.

- Próbujesz spojrzeć przez zasłonę, a to się nie da – powiedziała, - ale spróbuj się przyjrzeć uważnie zasłonie, a może się okazać, że jest przezroczysta.

- Jeśli jest przezroczysta, to da się przez nią spojrzeć.

- Ale w to nie uwierzysz, dopóki nie przekonasz się na własne oczy, że jest przezroczysta...Przepraszam, to może nie była najlepsza metafora.

- To znowu jakiś cytat z klasyki tybetańskiej?

Anna ze śmiechem pokręciła głową.

Biały SmokWhere stories live. Discover now