W dzień meczu ubrałam się w barwy Gryffindoru i udałam się na stadion. Razem z Ronem i Hermioną usiedliśmy przy barierkach, aby mieć najlepszy widok, a już po chwili na boisko weszły dwie drużyny. Drużyna Ślizgonów w zielonych szatach oraz drużyna Gryfonów w czerwonych. Z daleka wypatrzyłam dwie rude czupryny należące do Fred i George'a, pałkarzy naszej drużyny, oraz najmłodszego zawodnika, jakim był Harry.
Kapitanowie obu drużyn uścisnęli sobie dłonie, po czym wszyscy zawodnicy dosiedli swoich mioteł, a następnie wystartowali na dźwięk gwizdka. Bliźniacy bardzo dobrze grali, a Jordan jako komentator spisywał się świetnie. Momentami dusiłam się ze śmiechu przez jego komentarze.
Nie musieliśmy długo czekać, aby Gryffindor objął prowadzenie, gdyż już po kilku minutach Katie Bell strzeliła gola, a Gryfoni na trybunach ryknęli z zachwytu, natomiast ze strony Ślizgonów, dało się słyszeć buczenie. Po jakimś czasie stało się coś dziwnego. Harry stracił panowanie nad miotłą. Wyglądało na to, że ktoś ją czarował. Hermiona spojrzała przez lornetkę po wszystkich z widowni, po czym stwierdziła, iż odpowiedzialnym za to jest Snape, ponieważ widziała, jak mówi coś pod nosem, jednocześnie utrzymując kontakt wzrokowy z Harrym.
— I co teraz? — zapytał spanikowany Ron.
— Zostawcie to mnie — odparła Hermiona i natychmiast zaczęła się przepychać w stronę sektora, w którym znajdował się nauczyciel eliksirów.
— Nie uważasz, że to trochę dziwne? — zapytałam Rona, odwracając się do niego. — Dlaczego Snape miałby to robić?
— Sam nie wiem... to, że nienawidzi Harry'ego nie jest tajemnicą — odparł rudzielec, wzruszając ramionami.
Jego odpowiedź nie przekonała mnie do końca. Zdarza się, że nauczyciele nie lubią jakichś uczniów, co nie oznacza, iż chcą ich zamordować, gdy nadarzy się okazja.
W końcu z przemyśleń wyrwał mnie Harry, który wsiadł z powrotem na miotłę i szybował w dół, a zaraz po tym wróciła Hermiona, oznajmiając, iż załatwiła sprawę. Harry złapał Złotego Znicza, kończąc tym mecz z wynikiem sto siedemdziesiąt do sześćdziesięciu dla Gryffindoru.
Razem z resztą uradowanych Gryfonów, wybiegliśmy na boisko pogratulować drużynie.
— Byliście świetni! — zawołałam, podbiegając do bliźniaków, po czym rzuciłam się im obu na szyje.
— Dzięki, Camille — odpowiedzieli oboje.
— Harry — zwróciłam się do okularnika. — ty też byłeś świetny i cieszę się, że nic ci się nie stało.
Uścisnęłam go, a chwilę później zrobiła to samo Hermiona.
— Nie mam pojęcia, co się stało z tą miotłą — oznajmił, gdy Granger uwolniła go z uścisku.
— To Snape czarował miotłę — odparł Ron.
— Snape? — zapytał Harry, lekko wstrząśnięty. — Jesteście pewni?
— Sam nie wiem, ale Hermiona się tym zajęła, a po chwili ty odzyskałeś panowanie nad miotłą, więc chyba to był on — wyjaśnił Weasley, a gdy to mówił, kątem oka zauważyłam, iż Fred i George idą ku wyjściu z boiska.
— Zobaczymy się później! — zawołałam, biegnąc w stronę bliźniaków, po czym wskoczyłam jednemu z nich na plecy.
— Przepraszam bardzo, czy ja wyglądam jak miotła wyścigowa? — zapytał Fred, zerkając na mnie przez ramię, a George parsknął śmiechem.
— Chciałam się tylko zapytać, czy dacie mi polatać na miotle, ale zaczęliście mi uciekać — oznajmiłam słodkim głosem, a następnie zeskoczyłam z pleców Freda.
— Może następnym razem — powiedział George z chytrym uśmiechem. No tak, znowu się ze mną droczy. Oni uwielbiają to robić.
Już wiedziałam, że nic tego dnia nie wskóram, więc kontynuowałam z chłopakami drogę do Wieży Gryffindoru, dyskutując o meczu.
Następne tygodnie minęły mi w większości na nauce i spędzaniu czasu z bliźniakami. Czasem namówili mnie na jakiś kawał, który zwykle kończył się szlabanem, a pewnego dnia, gdy odwiedziłam Hagrida z Ronem, Harrym i Hermioną, ten wygadał się, iż to, czego strzeże pies, ma związek z Nicolasem Flamelem. Dużo nam to nie mówiło, ale przynajmniej mieliśmy jakąś wskazówkę.
Zbliżało się Boże Narodzenie. W połowie grudnia Hogwart był już pokryty grubą warstwą śniegu, a jezioro zamarzło na dobre. Na święta zostaliśmy z Harrym, Ronem i bliźniakami w Hogwarcie. Rodzice napisali do mnie, iż pojechali do brata mojego taty, który mieszka z rodziną w Stanach. Mieli tam zostać na dłużej, więc nie miałabym z kim wrócić. Tak się złożyło, że rodzice Weasleyów wyjechali do ich starszego brata do Rumunii, więc miałam towarzystwo w święta.
Tego dnia po południu udałam się na plac szkolny, aby trochę pobyć na świeżym powietrzu, kiedy nagle tuż nad moją głową przeleciała śnieżka. Dostrzegłam Freda i George'a atakujących profesora Quirrella, rzucając w jego turban śnieżkami. Wyglądało to komicznie. W końcu jeden z bliźniaków mnie zauważył i zawołał: — Camille, chodź i nam pomóż!
— Dwa razy nie musicie mi powtarzać! — zaśmiałam się, po czym wzięłam trochę śniegu i ruszyłam w ich stronę z pomocą.
— Do ataku! — krzyknął George. Aż dziw bierze, że profesor Quirrell nie wlepił nam po prostu szlabanu.
Po pewnym czasie daliśmy profesorowi spokój i zaczęliśmy wojnę na śnieżki między sobą. Rzucałam gdzie popadnie, gdyż nie miałam czasu na celowanie, a to dlatego, iż chłopcy się na mnie uwzięli. W końcu trafiłam George'a śnieżką w twarz.
— Osz ty, zaraz dostaniesz! — zawołał, gdy już starł z twarzy śnieg, po czym zaczęliśmy się gonić po placu.
— Nie dogonisz mni... — nie zdążyłam dokończyć, bo runęłam twarzą w śnieg. George nie zdążył wyhamować i upadł na mnie. Poczułam nagły ciężar, a następnie śmiechy.
— C-coś... chciałaś... powiedzieć? — mówił George, krztusząc się ze śmiechu.
— Zejdź ze mnie! Dusisz mnie!
— No już. — wstał i pomógł mi zrobić to samo.
Otrzepałam się ze śniegu i ruszyliśmy w stronę Freda, gdy nagle dostałam śniegiem w twarz.
— No teraz jesteśmy kwita — George wyszczerzył zęby, a Fred zaczął się śmiać.
Popchnęłam George'a w zaspę, ale rudzielec zdążył mnie złapać, przez co wylądowałam na nim.
— Chyba na mnie lecisz — poruszał brwiami.
— Jak lecę? — prychnęłam. — Sam mnie pociągnąłeś!
Chłopak dostał ode mnie pstryczka w nos, a Fred znów ryknął śmiechem i gadał coś o zakochańcach, przez co oberwał śnieżką od George'a. W końcu udaliśmy się razem do zamku, żeby się ogrzać.
Weszłam po schodach prowadzących do naszych pokoi i na chwilę się rozdzieliliśmy w celu przebrania się w suche ubrania, a następnie poszłam na górę, do pokoju bliźniaków i nagle przeszedł mi przez myśl głupi pomysł, gdy stałam już przed ich drzwiami. Otworzyłam je z hukiem i wpadłam do środka.
— Co się tu wyrabia?! — krzyknęłam, a bliźniacy podskoczyli.
— Kobieto oszalałaś? — zapytał się George, łapiąc się za serce.
— Nie oszalałam, chciałam was tylko wystraszyć — oznajmiłam, wzruszając ramionami. — Misja zakończona sukcesem.
Wyszczerzyłam do nich zęby i zamknęłam drzwi, po czym usiadłam na jednym z łóżek.
— Tym razem ci się udało, ale nie myśl, że tak będzie zawsze — zagroził Fred. — To oznacza wojnę!
— Niech tak będzie. Dam sobie z wami radę.
— Oj biedny maluszek, nie wie, w co się wpakował. — Fred udał minę współczucia, siadając na brzegu swojego łóżka.
— Będziesz jeszcze nas błagać o litość — szepnął George do mojego ucha, gdy przechodził obok. Sięgnął po opakowanie Fasolek Bertiego Botta i wrzucił jedną do ust, siadając obok mnie, a następnie przybliżył pudełko w moją stronę. — Fasolkę?
— Dobra, mam nadzieję, że nie trafię na nic okropnego — powiedziałam, sięgając po pierwszą lepszą fasolkę.
— Ja trafiłem na smak goblinowy, nie polecam — rzekł George, a ja posłałam mu sceptyczne spojrzenie.
— Uważaj, bo ci uwierzę — odparłam, po czym wzięłam fasolkę do ust i nagle poczułam smak popcornu z masłem. — Nie jest źle, popcorn.
— Dzisiaj rano trafiłem na wymiociny — dodał Fred. — Chyba sobie odpuszczę na jakiś czas te fasolki. Lepiej mi powiedzcie, co teraz będziemy robić. Może partyjka eksplodującego durnia?
Zgodziliśmy się i rozpoczęliśmy grę. Po jakimś czasie dołączył do gry Lee, który zjawił się w dormitorium. Graliśmy tak jeszcze jakiś czas, a następnie udaliśmy się na obiad.
— Jestem głodna jak wilk — powiedziałam w drodze do Wielkiej Sali.
— Ty zawsze jesteś głodna jak wilk — zaśmiał się Fred, a chłopcy parsknęli cicho.
— Bardzo śmieszne, Fred — odparłam ironicznie.
W końcu dotarliśmy do Wielkiej Sali. Obiad pochłonęłam w niesamowitej szybkości, a resztę dnia spędziliśmy w miłej atmosferze.
~ * ~
— Camille wstawaj! No już, zaraz się spóźnimy na lekcje! — obudziła mnie Hermiona.
— Idź beze mnie, ja zaraz wstanę — powiedziałam ledwo przytomnie.
— Już to widzę — usłyszałam jej głos, a oczami wyobraźni widziałam jej zirytowaną minę.
— Ech... no dobra — odparłam i zaspana usiadłam na łóżku.
W dormitorium byłam tylko ja i Hermiona, dziewczyny musiały już pójść na zajęcia, które zaczynały się za dziesięć minut. Wstałam i pokierowałam się do szafy po szkolny mundurek.
— No szybko! — poganiała mnie przyjaciółka.
— Hermiona, idź już na lekcję, ja zaraz będę gotowa.
— No dobra, ale nie spóźnij się — rzekła, zarzucając sobie torbę na ramię.
— Tak, tak — machnęłam ręką.
Hermiona wyszła, a ja szybko się ubrałam i wbiegłam do łazienki się ogarnąć. Wzięłam swoją torbę i spakowałam potrzebne książki. Zostało mi pięć minut. Szybko wybiegłam na korytarz. Byłam już w połowie drogi, kiedy nagle zza zakrętu wyłoniły się dwie, wysokie sylwetki. Wpadłam na chłopaków z hukiem i odbiłam się od nich, padając na ziemie. Podniosłam wzrok i ujrzałam bliźniaków.
— Dziękuję wam. Gdyby nie wy pewnie siedziałabym teraz na transmutacji — oznajmiłam wkurzona.
— Zawsze do usług — wyszczerzył się do mnie George i pomógł mi wstać.
— Proszę, twoje książki — podał mi je Fred z uśmiechem na twarzy.
— Co wy kombinujecie? — zapytałam podejrzliwie.
— My? Nic — odpowiedzieli równocześnie, wciąż uśmiechając się serdecznie. Zbyt serdecznie.
— Uważajcie, bo wam uwierzę. — odparłam. — Dobra ja lecę na zajęcia, już i tak jestem spóźniona.
— No to... — zaczął niewinne Fred.
— ...do później. — skończył za niego brat, równie niewinnym tonem.
Nie miałam czasu wyciągać od nich, co kombinują, więc pobiegłam na zajęcia. Wbiegłam do sali i przeprosiłam za spóźnienie, a następnie usiadłam koło Hermiony.
— Miałaś się nie spóźnić — szepnęła do mnie przyjaciółka.
— Nie spóźniłabym się, gdyby nie Fred i George, na których wpadłam po drodze — wyjaśniłam, wyciągając potrzebne przedmioty z toby.
Gdy wyciągnęłam książkę, zauważyłam, że jedna książka, którą mam w torbie, nie należy do mnie. Wyjęłam ją z torby i położyłam przed sobą. Otworzyłam ją i coś wybuchło. Wszyscy spojrzeli się w moją stronę zszokowani nagłym wybuchem. Całą twarz miałam czarną od sadzy.
— Panno Rainwood, co to ma znaczyć? — zapytała McGonagall.
— Ja sama chciałabym to wiedzieć — odpowiedziałam, a Hermiona podała mi chusteczki, którymi wytarłam twarz.
— Mam nadzieję, że nic ci nie jest — oznajmiła Minerwa, podchodząc do mnie.
— Nie, wszystko w porządku pani profesor, to tylko głupi żart.
— No dobrze, to wracajcie do lekcji — powiedziała nauczycielka.
— Bliźniacy? — szepnęła Hermiona.
— Bliźniacy — westchnęłam.
Po lekcjach szukałam sprawców dzisiejszego zamieszania. Byłam dość wkurzona, co dało się po mnie zauważyć. Znalazłam ich na czwartym piętrze, gdy robili kawał jakimś trzecioklasistom.
— Fred! George! Co to miało znaczyć z tą książką?! — krzyknęłam natychmiast.
— Ooo... Camille, miło cię widzieć — powiedział George, szczerząc zęby w uśmiechu. — Nie podobała ci się?
— Wyobraź sobie, że nie za bardzo.
— A mówiliśmy, że to wojna — powiedział zadowolony z siebie Fred.
— A więc to za to, że was wystraszyłam? — zapytałam zdziwiona.
— Dokładnie tak i zdaje się, że wygrywamy — powiedział George i razem z bratem uśmiechnęli się triumfalnie.
— Nie na długo, panowie — odparłam, odwzajemniając uśmiech.
Przez kolejne dni robiliśmy sobie nawzajem kawały. Raz dolałam do ich szamponu eliksir zmieniający kolor włosów i przez cały dzień chodzili w różnokolorowych czuprynach. Innym razem bliźniacy mnie skonfundowali i przez resztę dnia wywracałam się na schodach lub wchodziłam we framugi drzwi, bo nie mogłam wejść normalnie do sal. Dni mijały, a pomysły nam się nie kończyły. Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy dla siebie nawzajem godnym przeciwnikiem i zakopaliśmy topór wojenny, w szczególności dlatego, że inni już nie mogli wytrzymać tego szaleństwa.
W końcu rozpoczęły się ferie i razem z chłopakami wygłupiałam się przez większość czasu, a w bożonarodzeniowy poranek znalazłam obok swojego łóżka górę prezentów. Od razu zeskoczyłam z łóżka i zaczęłam je odpakowywać.
Pierwsza paczka była od pani Weasley. Zdziwiło mnie, że dała mi prezent, skoro się nie poznałyśmy. W środku był śliczny, ręcznie robiony granatowy sweter. Położyłam go na łóżku i zabrałam się za kolejne prezenty. Od rodziców dostałam pełno słodyczy i książkę. Od Hermiony "Quidditch przez wieki". Od Hagrida domowej roboty, twarde jak kamień, ciastka. Od Rona i bliźniaków górę słodyczy.
Postanowiłam napisać do pani Weasley list z podziękowaniem za prezent. Wyjęłam kawałek pergaminu i zaczęłam pisać. Jako że Ignis była w sowiarni, położyłam list na szafce nocnej. Poszłam wziąć prysznic i się ogarnąć. Ubrałam sweter od pani Weasley i czarne spodnie. Włożyłam buty, list schowałam do kieszeni i wyszłam z pokoju. Naprzeciwko spotkałam Freda i George'a, którzy akurat mieli wejść do dormitorium Harry'ego i Rona.
— Wesołych świąt! — zawołałam.
— Wesołych świąt, Camille! — odpowiedzieli równocześnie.
Dopiero po chwili spostrzegłam, iż chłopcy mają podobne do mojego niebieskie swetry z literami F i G.
— Widzę, że też dostałaś sweter Weasleyów! — zauważył George.
— I to też niebieski tylko ciemniejszy od naszych — dodał Fred. — Pewnie dlatego, że jesteś podobna do nas.
— Pewnie tak — parsknęłam śmiechem.
— Ładnie ci w nim — stwierdził George.
— I to jak — zawtórował mu Fred, a ja się lekko zaczerwieniłam.
— Dziękuję — powiedziałam radośnie, po czym całą trójką weszliśmy z hukiem do pokoju Harry'ego i Rona.
— Wesołych świąt! — wydarliśmy się na całe gardło.
— Hej George, Harry też dostał sweter Weasleyów! — zawołał Fred.
— No proszę, należycie już do rodziny — zaśmiał się jego brat bliźniak.
Harry miał sweter szmaragdowozielony, a Ron kasztanowy.
— Nienawidzę koloru kasztanowego — jęknął Ron.
— Nasze różnią się tylko literą — rzekł Fred, wskazując kciukiem na George'a obok.
— Ale my nie jesteśmy głupi, wiemy, że nazywamy się Gred i Forge — powiedział George, a ja wybuchnęłam niekontrolowanym śmiechem, co rozbawiło chłopców.
— O Merlinie, właśnie za to was kocham chłopcy — powiedziałam przez śmiech.
— A więc nas kochasz, co? — uśmiechnął się Fred.
— Ja tam zawsze to przeczuwałem — dodał George, po czym popatrzyli się na mnie i poruszyli znacząco brwiami.
Przewróciłam oczami z uśmiechem na ustach, a w tej chwil do pokoju wszedł Percy ze swetrem zarzuconym na ramiona.
— Co to za hałasy? — zapytał na wejściu, a Fred ściągnął mu sweter.
— Wkładaj go Percy, my już swoje mamy na sobie — powiedział Fred.
— Camille i Harry też dostali — oznajmił George.
— Niee... nie chce... — Percy walczył z Fredem.
Wyprowadziliśmy Percy'ego z sypialni, splątanego swetrem. W tym czasie szybko zarzuciłam na siebie kurtkę i szalik, po czym wyszłam z zamku do sowiarni wysłać list. Zawołałam swoją sowę, która wylądowała na murku przede mną. Przywiązałam jej list do nóżki i wypuściłam, po czym wróciłam do zamku.
~ * ~
Wielka Sala była pięknie udekorowana, a świąteczny obiad był pyszny. Nałożyłam sobie pełny talerz różnych pyszności i zajadałam się ze smakiem. Później otwieraliśmy różne czarodziejskie niespodzianki. Razem z George'em pociągnęłam czarodziejską petardę za oba końce, a ona wybuchła z hukiem. Pojawiło się pełno niebieskiego dymu i wypadło z niej konfetti i kilkanaście żywych białych myszek.
Po południu urządziliśmy bitwę na śnieżki. Nakłoniłam Percy'ego, aby do nas dołączył, bo brakowało nam jednej osoby. Byłam w drużynie z Fredem i George'em, a walczyliśmy z Harrym, Ronem i Percym. Harry uwziął się na mnie, ale nie byłam mu dłużna i odpłaciłam się serią śnieżek. W pewnym momencie wywrócił mnie i zaczął nacierać śniegiem. Z opresji uratował mnie Fred i od tej chwili mnie osłaniał. Po jakimś czasie już nie patrzyliśmy na drużyny, tylko rzucaliśmy w kogo popadnie. Fred atakował Percy'ego, Ron Harry'ego, a George wrzucił mnie w zaspę. Później zziębnięci, przemoczeni i zdyszani, ale w dobrych humorach, wróciliśmy do pokoju wspólnego ogrzać się przy kominku.
— Było super! — powiedziałam podekscytowana.
— O tak! Trzeba to powtórzyć — zawtórował mi Harry.
— Na pewno — zgodził się Ron.
— Nawet Percy'emu podobała się ta bitwa! — powiedzieli równocześnie bliźniacy.
— No było fajnie — potwierdził Percy.
Poszliśmy na kolację. Gdy z niej wróciliśmy, razem z bliźniakami ukradliśmy Percy'emu odznakę prefekta, a on ganiał nas po całej wieży Gryffindoru. To było wspaniałe Boże Narodzenie.