Rozdział 65

2.4K 217 58
                                    

Postanowiłam, że nie będę się znęcać nad moimi czytelnikami i... wstawiam nowy rozdział. Informuję, że rozdziały będą pisane w nowym stylu, a zresztą sami zobaczycie. Pozdrawiam wszystkich oraz życzę miłego czytania. :)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wokół mnie panowała całkowita cisza. Nie słyszałam szumu drzew ani śpiewu ptaków, a gałązki, które zostały złamane przez podeszwy moich butów, nie wydawały żadnych dźwięków. Szłam przed siebie wolnym krokiem, patrząc nieobecnie na drzewa rosnące w oddali. Nie czułam zmęczenia. Byłam niczym skorupa, którą wypełniała jedynie pustka. Razem z ostatnią łzą zniknęło całe szczęście, którego i tak wiele nie posiadałam. Chęć do ucieczki wyparowała, tak samo jak chęć do robienia czegokolwiek. Nagle zobaczyłam jedną z ośmiu kartek Slendera. Napisane na niej było "Help me". Minęłam drzewo, do którego przybity był kawałek papieru.

   — Nie potrzebuję pomocy. — Słowa wypowiedziane przez moje usta były całkowitym fałszem, lecz nie zdawałam sobie z tego sprawy. W pewnym momencie poczułam mocny oraz nieprzyjemny zapach. Podziałał on na mnie jak kubeł zimnej wody. Rozejrzałam się dookoła. Po kilku sekundach przeczesywania najbliższej okolicy, ujrzałam Masky'ego opartego plecami o pień drzewa, palącego papierosa. W prawej dłoni trzymał fajkę, w lewej zaś maskę, która w dalszym ciągu zasłaniała górną część jego twarzy. Zaczęłam do niego powoli podchodzić.

Chłopak zaciągnął się mocno, po czym wypuścił z ust dużą chmurkę dymu, która po chwili uniosła się ku górze i wyparowała, zanieczyszczając powietrze. Dopiero, gdy dzieliło mnie od niego kilka metrów, spostrzegł, iż szłam w jego stronę oraz obserwowałam jego poczynania. Od razu schował papierosa za plecy, lekko przechylając głowę w bok.

   — Och... Rosallie, nie zauważyłem cię. Co ty tutaj robisz? — spytał, poprawił swoją maskę i nerwowo podrapał się po karku.

   — Nie musisz go chować. Nie przeszkadza mi, że palisz. — Mój głos był obojętny. Masky wyciągnął niedopałek zza pleców, niepewnie wsadził go sobie do ust, po czym zaciągnął się i tym razem wypuścił dym nosem. Woń tytoniu drażniła moje nozdrza, lecz nie zwracałam na to uwagi. Przez pewien czas między mną, a proxym panowała głucha cisza, która zaczynała mnie powoli irytować, lecz nie odzywałam się.

   — To... co tutaj robisz? — zapytał w końcu brązowowłosy.

   — Chciałam się przewietrzyć — powiedziałam zgodnie z prawdą. Ponownie nastało milczenie. Lecz nagle coś się zmieniło. Po chwilowym przyjrzeniu się nastolatkowi, zobaczyłam zmianę w jego zachowaniu. Był widocznie spięty. Nawet przez kurtkę mogłam zobaczyć, że wszystkie jego mięśnie były naprężone. Mimo tego, iż był napięty niczym struna, nadal spokojnie palił papierosa.

   — Co się dzieje? — spytałam szeptem.

   — Ktoś nas obserwuje... i nie jest to nikt z hotelu — odpowiedział cicho. Chciałam się odwrócić, lecz Masky mi to uniemożliwił.

   — Nie rozglądaj się, ktoś kto nas obserwuje, nie może dowiedzieć się, że wiemy o jego obecności — skarcił mnie szeptem. Usłyszałam jakiś szmer w pobliskich krzakach. Nie popatrzyłam tam. Nadal wpatrywałam się w chłopaka, wypuszczającego z ust, zanieczyszczające środowisko opary, przez które prawie dostawałam ataków kaszlu. Nie miałam w życiu zbyt dużej styczności z papierosami. Wujek zawsze powtarzał mi, że fajki, alkohol oraz narkotyki to jedne z najgorszych świństw, jakie człowiek wymyślił. Dlaczego, więc nie nakrzyczałam wcześniej na brązowowłosego? Może nie chciałam rozpoczynać kłótni? A może naprawdę to tolerowałam?

   — Idziemy stąd... tylko spokojnie — szepnął, po czym zgasił niedopałek w dłoni i schował go w kieszeni swoich spodni. Zapomniałam wspomnieć, że szatyn miał skórzane rękawiczki. Zaczęłam podążać jego śladami. Wyluzowany chód wychodził mi całkiem dobrze. Nie wykonywałam żadnych gwałtownych ruchów, nie rozglądałam się dookoła ani nie patrzyłam wyłącznie w jeden punkt. Zachowywałam się spokojnie i naturalnie, jak na idącą przed siebie nastolatkę przystało. Ciągle słyszałam dziwne odgłosy w krzakach i byłam pewna, że ktoś nas śledził.

Przez następne kilka minut nic się nie działo. Razem z Maskym wolno szłam w stronę hotelu. Jednak nasz "spokój" przerwało coś, czego nigdy bym się nie spodziewała. To było ohydne, chociaż moje ostatnie sny i tak były o wiele gorsze pd tego. Na ziemię, obok mnie upadł ptak. Był to chyba dzięcioł, ale pewna nie mogłam być, gdyż jego małe ciało było zmasakrowane w zbyt wielkim stopniu. Dziób zwierzęcia był do połowy wyrwany, skrzydła były połamane oraz pozbawione piór, w oczodołach znajdowała się jedynie szkarłatna ciecz, tworząca krwawe łzy, głowa wygięta była w nienaturalny, mogłabym powiedzieć, że nawet przerażający sposób, a z rozciętego brzucha wylewała się jeszcze świeża krew oraz organy wewnętrzne. Niechcący nadepnęłam na truchło ptaszyny. Głośne chrupnięcie łamanych kości rozległo się po całej okolicy.

Masky odwrócił głowę w moją stronę. Gdy zobaczył co się wydarzyło, zastygł. Na chwilę zatrzymałam swój wzrok na jego masce, wyczekując... czegokolwiek.

   — Pogrywa sobie z nami — warknął proxy. Nie rozumiałam do końca, co miał na myśli. — On chce, abyś przestała myśleć trzeźwo — wyjaśnił po chwili. 

   — On? Czyli śledzi nas mężczyzna? — zapytałam w myślach i po raz kolejny spojrzałam na martwe zwierzę. Jeszcze kilkanaście dni temu podobny widok wywołałby u mnie odruch wymiotny, lecz w tym momencie nie czułam nic, patrząc na niego. 

   — Chodźmy dalej. — Mój głos był nad wyraz spokojny, a także opanowany. Mogłabym się założyć, że twarz Masky'ego wyrażała zdziwienie, jakiego świat lub nawet wszechświat jeszcze nie widział. 

Na moich oczach padło kolejne zwierzę. Tym razem była to sarna. Jej ciało "posiatkowane było" różnego rodzaju nacięciami, a najgłębsze z ich wszystkich przecinało jej szyję, z której wylewała się fontanna czerwonej cieczy. Brązowowłosy był teraz bardziej zaniepokojony ode mnie.

   — Musimy iść do szefa — szepnął tak, żebym tylko ja to usłyszała. Skinęłam głową beznamiętnie. Odwróciłam wzrok w prawo. Coś w szczególności przykuło moją uwagę. Pomiędzy drzewami rozciągała się świecąca nić, przypominająca złotą pajęczynę. Stanęłam w miejscu, po czym zaczęłam się jej przyglądać. Była piękna, taka... ciepła. Zapragnęłam zabrać ją ze sobą oraz wycisnąć z niej cały żar, jaki w sobie trzymała. Wyciągnęłam dłoń w jej stronę.

   — Rosallie, nie! — krzyknął Masky, po czym skoczył w moją stronę, lecz było już za późno. Sekundę po dotknięciu nici, ta owinęła się wokół mojego przegubu, odbierając mi kontrolę nad własnym ciałem. To samo uczyniła z drugim nadgarstkiem oraz kostkami. 

Zza drzew wyszedł czarnowłosy mężczyzna o szarej skórze. Gdy spojrzałam w jego oczy, doznałam szoku. Nie miał on źrenic ani tęczówek, tylko czyste złoto. Mieniło się ono w różnych odcieniach żółtego. Były to najlepiej widoczne punkty u mężczyzny. Proxy rzucił się w jego stronę, wyjmując z kieszeni swój scyzoryk. Gdy miał wbić ostrze w szyję czarnowłosego, ten złapał go za rękę i odrzucił na kilka metrów. Złotych "pajęczyn" pojawiło się jeszcze więcej, a ich źródłem był szaroskóry mężczyzna, z którego palców wyrastały wszystkie nici. Oplotły one nogi proxy'ego, a następnie z ogromną siłą uderzyły nim o pobliskie drzewo. Szatyn bezwładnie upadł na ziemię, a ja nie mogłam zrobić niczego. Byłam niczym marionetka, którejś ktoś zakazał wykonywania jakiegokolwiek ruchu. Złotooki odwrócił się w moją stronę, po czym uśmiechnął się szeroko.

   — Witaj, jestem Puppeteer — powiedział, lecz nie słuchałam go. Najważniejsze było dla mnie ciepło z jego nici, rozprzestrzeniające się wolnym tempem po moim zimnym ciele.

~~~~~~~~~~~~~~~~

W końcu to napisałam. Muszę powiedzieć, że ciężko było. Kolejna creepypasta wkracza do akcji :D. Mam nadzieję, że się Wam spodobało. To do następnego. :*

Moi najlepsi przyjaciele || Historia RosallieWhere stories live. Discover now